„Kiedy po raz pierwszy uczestniczyłam w masowej paradzie równości w Warszawie, popłakiwałam sobie cicho pod nosem, próbując przy tym tańczyć. Co w połączeniu z chodzeniem jest naprawdę trudne. Byłam jednocześnie wzruszona i zestresowana”, pisze Filipka Rutkowska o swojej pierwszej paradzie równości.
Z czym kojarzy się lato? Alergie, autorespondery i autorefleksja nad zwycięstwem odpoczynku nad pracą to tylko niektóre z symptomów cyklicznego wchodzenia w stan upalnego uśpienia. Jego wspomnienie w połowie września jest jak próba zatrzymania snu, który blednie, kiedy uświadomimy sobie, że odgłos alarmu nie jest elementem nielogicznej fabuły, tylko bezwzględnym przywołaniem do porządku. Jako freelancerka, która kilka lat temu porzuciła rytuały biurowej rutyny na rzecz mniej ustrukturyzowanych działań, dobrowolnie rozmyłam granicę między pracą a czasem wolnym. Do tego stopnia, że hasło „wakacje” nie bardzo mnie już porusza. Gdy myślę o lecie, w głowie pojawia mi się jednak coś zupełnie innego – długa seria parad i marszów, które z przesłaniem równości od czerwca dumnie maszerują przez różne strefy obyczajowe Polski i nie tylko.
Ostrożne zespolenie z tłumem
Kiedy lata temu po raz pierwszy usłyszałam o paradzie, albo może raczej kilkuosobowym pochodzie w moich rodzinnych Katowicach, nie wzbudziła mojego szczególnego entuzjazmu. Jako niewyoutowany gej pomyślałam, że takie wydarzenie to czysty absurd. Dlaczego miałabym wystawiać się na widok publiczny pod kolorowym szyldem, skoro moją strategią przetrwania była wówczas ucieczka przed konfrontacją ze społeczną stygmą? Ze znacznie większym zaciekawieniem przyglądałam się wtedy chociażby Marszowi Autonomii, do którego łatwiej było dołączyć, bo przyciągał tłumy i cieszył się względnie dużym poparciem. Interpretuję to po latach jako nastoletni wyraz stłumionego pragnienia uzyskania autonomii seksualnej, choć nie wiem, co by na to powiedziała, cytując Wisławę Szymborską, „ja kilkunastoletnia”.
Publiczne wyartykułowanie politycznej agendy nie jest rzeczą łatwą, chociaż zapewne łatwiej to robić w tłumie niż w pojedynkę. Podobnie jak Szymborska, zawsze bałam się zbiorowych emocji i ostrożnie zespajałam się z wszelkim tłumem.
Moja pierwsza parada równości
Kiedy po raz pierwszy uczestniczyłam w masowej paradzie równości w Warszawie, popłakiwałam sobie cicho pod nosem, próbując przy tym tańczyć. Co w połączeniu z chodzeniem jest naprawdę trudne. Nie wiem, jak robią to inni. Byłam jednocześnie wzruszona i zestresowana. Być może to reakcja na pozytywne doświadczenie bycia razem. Być może rodziła się we mnie wtedy nowa emocja. Kiedy po kilku godzinach dotarliśmy na praską stronę Wisły, byłam już chodząca reklamą wydarzenia, która swoim entuzjazmem jest gotowa zarażać nawet najbardziej zgorzkniałych wyznawców uprzedzeń i szarugi. Mieszanka doniosłości chwili, imprezy i wspólnej walki w środku dnia na głównych ulicach miasta była jak mocny koktajl, który skutecznie ocucił mnie z resztek przekonań, że lepiej w ciszy medytować nad swoim marnym queerowym losem, zamiast mówić o rzeczach wprost i otwarcie.
Parady równości na całym świecie
Parady, podobnie jak sama płeć, zbudowane są wokół spektrum i nie każda z nich wygląda tak samo. Amsterdam organizuje ją na kształt widowiska, które opływa całe miasto. Wydarzenie nawiązuje do podtrzymywanej w wielu miejscach Europy Zachodniej tradycji karnawału. Zamiast pochodu szerokimi alejami wytyczonymi przez socrealistycznych urbanistów oglądamy postemancypacyjny show na wodzie, któremu w takim samym stopniu, co młodzi ludzie, przyglądają się ich rodzice, którzy tego dnia wystawiają przed dom stoły z jedzeniem i alkoholem. Wydarzenie zawiera jednak w sobie tak solidną dozę komercji, że wiele osób queerowych przestaje się z nim identyfikować. W Polsce z uwagi na trudniejszą sytuację osób LGBT+ idea publicznej manifestacji ma inne znaczenie. Obecność dużych firm nie tylko jest okazją do reklamy, ale także dodaje wsparcia ich pracownikom, co uważam za istotne. W niektórych miastach, takich Nowy Jork, antykapitalistyczny queerowy marsz organizowany jest oddzielnie od komercyjnego Pride’u. W dużych, zróżnicowanych społecznościach to rozwiązanie na odmienne wizje równości, jakie rysują się w jej obrębie.
Widoczność queerowej tożsamości na paradzie w Białymstoku
Ze wszystkich parad w pamięć zapadła mi jednak ta, na którą ostatecznie się nie wybrałam. Pierwszy marsz w Białymstoku w 2019 roku był wydarzeniem brawurowym, niebezpiecznym, trudnym. Dzień przed dostałam ataku paniki, więc musiałam zrezygnować z wyjazdu. Do osób w Białymstoku dołączyło jednak wielu moich znajomych, których relacje opowiadały o latających butelkach, petardach, kibolach, początkowej bierności policji. Marsz, pomimo dwukrotnie mniejszej liczby uczestników niż kontrmanifestantów, zdołał pokonać trzykilometrową trasę, symbolicznie pokazując, że żyjemy w przełomowym czasie.
Jeszcze nigdy w naszym społeczeństwie widoczność osób, które nie wpisują się w społeczne normy, nie była tak duża. A możliwe jest to dzięki wyzwalającej energii, jaka tkwi w sile zbiorowych zgromadzeń, które w tym samym czasie są zarówno indywidualnym przeżyciem, jak i manifestacją tego, co wspólne.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.