„Jeden chłopak poprosił mnie, żebym zaczęła odgrywać rolę węża, bo taki miał fetysz. Zgodziłam się, bo myślałam, że żartuje. Byłam w szoku, kiedy powiedział: »Pokaż, jak syczysz, kiedy jesteś głodna«”, pisze Filipka Rutkowska o eksperymencie socjologicznym, jakim okazuje się randkowanie.
Tuż przed wyjazdem do Japonii, kiedy nerwowo przeczesywałam szuflady w poszukiwaniu dokumentów, natrafiłam na dziwne znalezisko. Gruby zeszyt pełen chaotycznych notatek i numerów. Dopiero przy ostatniej stronie przypomniałam sobie, po co go prowadziłam – tworzyłam listę wszystkich osób, z którymi umówiłam się na randkę.
W ciągu 10 lat intensywnego randkowania tylko jedno spotkanie miało głębszy sens
Chciałam obliczyć prawdopodobieństwo, z jakim ktoś, przed kim pokazuję swoją najatrakcyjniejszą stronę, faktycznie wpadnie mi w oko. Żeby nikogo nie pominąć, sporządziłam rozpiskę według miast. Uzyskany wynik w moim przypadku był bezwzględny. Tylko sześć procent chłopaków, z którymi dochodziło do różnego rodzaju interakcji, poruszyło moje serce. Liczba ta wyglądała jeszcze skromniej, kiedy wyliczyłam, jak często ktoś z tych sześciu procent był gotów długotrwale odwzajemniać moje uczucia. A była to jedna osoba na sto, co w praktyce oznaczało, że w ciągu dziesięciu lat intensywnego randkowania tylko jedno spotkanie miało głębszy sens. Reszta była mieszanką rozrywki i straty czasu.
Wynik ten nie zrobił na mnie wrażenia. Oznaczał tylko jedno – na randki powinno się chodzić dla dobrej zabawy. A jeśli coś z tego wyjdzie, to raczej przypadkiem. Nie ma co usilnie szukać nikogo do pary. Poza tym sama nie byłam pewna, na ile chęć wiązania się wynika z potrzeby naśladownictwa innych. Często, nawet wśród osób mojego pokolenia, słyszę o związkach, jakby były naturalną częścią życia. Nadal panuje przekonanie, że znacznie trudniej jest skonfrontować się ze sobą w samotności, niż zasypywać ciszę codziennymi rozmowami czy ciągłym planowaniem czegoś, co w pojedynkę może być równie fajne.
Niewiele osób mówi publicznie o tym, że ma szczęśliwe i ciekawe życie bez stałego towarzysza
Czasem uważa się wręcz, że za takimi decyzjami przemawia egoizm. Tak jakby bycie singielką wykluczało inne formy udzielenia pomocy innym ludziom, a jedynym sposobem wyrażania miłości do świata było odnalezienie brakującej połówki.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy jestem mniej skora do tak stanowczych sądów. W chwilach kiedy konfrontuję się z bólem albo wpadam w natłok obowiązków, od których nie potrafię się sama zdystansować, zaczynam po kryjomu popłakiwać. Gdyby ktoś jednak czasem kręcił się po moim domu, to nie byłaby to aż tak wielka tragedia. Traktowanie singielstwa jak dogmatu wcale nie jest korzystną sprawą, dlatego warto nie zamykać furtki dla tego jednego procenta, który może się czasem przytrafić. Deklarowanie samotności z wyboru, żeby zademonstrować samowystarczalność i niezależność, przy jednoczesnej stłumionej potrzebie bliskości, może być równie niebezpieczne, co związek, w którym rzuca się w siebie patelniami.
Randkowanie jako eksperyment socjologiczny
Gdy przeglądałam listę romantycznych dokonań, przed oczami przemknęło mi całe spektrum osobowości, którym poświęciłam swój czas, wierząc, że warto wychylać się poza swoją bańkę, żeby znaleźć zaskakujące połączenie z drugim człowiekiem. Z perspektywy czasu oceniam całe przedsięwzięcie jako eksperyment socjologiczny. Większość mężczyzn nonszalancko gospodarowała moim czasem, często dając wyraz swojemu nieposkromionemu ego. Pewien właściciel agencji mody zapytał mnie, jak jednym słowem określiłabym swoje życie, po czym przedstawił godzinny wywód, jak to jego żywot objawia się światu jako światło. Inny z kolei – mocno przypakowany student stosunków międzynarodowych – zmusił mnie do oglądania na monitorze tras samolotów, zakładając chyba, że to atrakcyjne hobby, o którym warto opowiadać na pierwszej randce. Na Sadybie drzwi otworzył mi kiedyś 30-letni chłopak ubrany w szlachecki kontusz, na całe szczęście bez szabli. Nie brakowało też sytuacji żenujących. Jeden chłopak poprosił mnie, żebym zaczęła odgrywać rolę węża, bo taki miał fetysz. Zgodziłam się, bo myślałam, że żartuje. Byłam w szoku, kiedy powiedział: „Pokaż, jak syczysz, kiedy jesteś głodna”.
Z wizytą w Tokyo Sex Dolls Museum
Ostatnio zaczęłam sprawdzać, czy w gronie nietypowych muzeów Tokio, obok instytucji poświęconych pasożytom czy tsunami, istnieje także muzeum singielstwa. Wielkie miasta często kojarzone są z samotnością, więc może pojawiła się propozycja odczarowania pojęcia za pomocą sztuki. Natrafiłam jednak tylko na Tokyo Sex Dolls Museum, mieszczące się w prywatnym domu pana Yoshitaki Hyodo na dalekich przedmieściach. Z początku byłam lekko zawiedziona, że nie jest to kolekcja plastikowych mężczyzn stworzona przez kobietę, ale postanowiłam nie wybrzydzać. Ubrany w pomarańczowy ortalion pan Hyodo zapoznał mnie ze swoimi plastikowymi wybrankami, ubranymi w fikuśne stroje, w otoczeniu ceramicznych figurek, pluszowych zwierząt i gadżetów marynarki wojennej. – Kocham je wszystkie –powiedział wzruszony, a ja zaczęłam się zastanawiać, kiedy ostatni raz widziałam związek, w którym miłość między ludźmi była tak silna, jak ta między nim a lalkami.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.