Reżyser Leos Carax w 2012 wywołał w Cannes sensację filmem „Holy Motors”. Teraz otworzył festiwal rozśpiewanym romansem. „Anette” od 20 sierpnia można oglądać w polskich kinach.
Subtelna Ann (Marion Cotillard) jest śpiewaczką operową, prowokujący stand-uper Henry (Adam Driver) mógłby być następcą Ricky’ego Gervaisa. Zakochują się w sobie na zabój. Potem na świecie pojawia się Annette, drewniana lalka. Para, jakiej świat nie widział, zasługuje na niezwykłe dziecko. Ann doskonale odnajduje się w roli matki, kariera Henry’ego zaczyna się sypać. Frustrację przelewa na żonę.
„Annette” narodziła się w głowach Russella i Rona Maelów. Jako duet Sparks od ponad półwiecza tworzą scenariusze, czerpiąc z opery, glam rocka czy disco. W ich nowym dziele wszystko jest umowne – naturalnym sposobem wyrażania emocji jest śpiew, codzienne gesty zastępują slapstickowe ruchy, a tła jak ze starych westernów zdają się mieć głębię kosmosu.
„Annette” nie ma nic wspólnego z musicalami z lat 2000., „Chicago” czy „Nędznikami”, które nie czerpały z możliwości, jakie daje kino. U Caraksa opowieść kreowana jest przez ustawienie kamery, montaż, dźwięk.
Jak celnie zauważył krytyk „Variety”, Pete Debruge, „interpretacja Caraksa miesza szczerość kina niemego z postmodernistyczną samoświadomością”. Film chce wywołać entuzjazm płynący z doświadczenia kinowej iluzji, a z drugiej strony, temu doświadczeniu przygląda się z ironią, w każdej chwili gotów odciąć filmowym skalpelem nadprogramowy fragment.
Nie byłoby tej produkcji bez dwójki głównych aktorów. Adam Driver udowadnia, że ma nieograniczone możliwości. Jego postać została zaplanowana w najmniejszym szczególe – od sugestywnej gry ciałem, przez fenomenalnie angażującą mimikę, po tnącą jak brzytwa dykcję. Widz ulega jego nieoczywistej charyzmie. Marion Cotillard, nagrodzona Oscarem za rolę Edith Piaf, nie dogania partnera. Jej Ann brakuje „postmodernistycznej świadomości”. Gra bezbłędnie, ale boi się wskoczyć w otchłań szaleństwa, w której jej ekranowy partner już dawno zniknął.
Tak jak relacja bohaterów, tak i rytm filmu nie jest równy. Kiedy po szaleńczej kulminacji spuszcza się widza z wysokiego zbocza, warto zadbać, by na dole czekał na niego materac. W „Annette” upadki bywają bolesne.
„Annette” to jednocześnie szalona wizja, pławienie się w nostalgii i sprytnie przemycane diagnozy społeczne. Można więc, za Gałkiewiczem z „Ferdydurke” Gombrowicza, zapytać: „jak nie zachwyca, skoro zachwyca?”. Filmowi zaszkodziły nadmierne oczekiwania. „Holy motors” z 2012 roku było bombą, która znienacka spadła na Cannes. Wyczekiwana „Annette” wkracza na Croisette jako wielka gwiazda. Co prawda rozłożono dla niej czerwony dywan, ale czekano na każde jej potknięcie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.