Czy tytułowy bohater filmu Gusa Van Santa pozostaje dziś wiarygodny, czy odbieramy go tylko jako wytwór fantazji ambitnych młodych scenarzystów? Na pewno „Buntownik z wyboru”, oglądany po ćwierćwieczu i w momencie, kiedy Ameryka wydaje się wyjątkowo podzielona, zachwyca opisem zasad życia w spolaryzowanym kraju.
Will Hunting jest geniuszem matematycznym. Ale nie tylko – jego geniusz wydaje się nie mieć granic. Obdarzony fotograficzną pamięcią, potrafi rozwiązać równania, nad którymi głowi się tuzin profesorów z Harvardu. Zna się też na chemii, historii, sztuce – gdyby tylko chciał, mógłby zostać najgroźniejszym amerykańskim agentem. Ale Will, 20-letnia sierota z południowego Bostonu (tej „gorszej” i biedniejszej części miasta), woli być woźnym na uczelni. W interpretacji Matta Damona bohater staje się zagadką, jego charakteru nie jest w stanie opisać skutecznie żaden prosty wzór. To jednocześnie cudowne dziecko i osiedlowy dres, najtęższy mózg na dzielni i budowlaniec, który odrzuca tłuste pensje oferowane mu przez korporacje i rząd. Czy jest on wiarygodnym buntownikiem z wyboru, czy też wytworem fantazji ambitnych młodych scenarzystów?
„Buntownik z wyboru”: Lekcja klasowa
Czasem tak już bywa: zapamiętujesz jakiś film jako dramat obyczajowy, a po latach okazuje się, że jest w nim też sporo elementów science fiction. Jak to się stało, że film w reżyserii Gusa Van Santa uznaliśmy kiedyś za realistyczną lekcję dojrzewania? Will to przecież protoplasta współczesnych superbohaterów, obdarzony specjalną mocą: umysłem ostrym jak brzytwa. Kiedy jesteś tak inteligentny i wygadany, to nie musisz już nic nikomu udowadniać; możesz na przykład przesiadywać wieczorami w barze ze swoim najlepszym ziomkiem Chuckiem (Ben Affleck), dużo mniej rozgarniętym od ciebie, za to lojalnym i wspierającym.
To właśnie Damon i Affleck napisali nagrodzony Oscarem scenariusz „Buntownika z wyboru”, który od początku miał być ich biletem wstępu na hollywoodzkie salony. Przez lata nie potrafili przebić się do filmowej pierwszej ligi, opracowali więc historię, która działa się w znanym im dobrze bostońskim środowisku i nie wymagała dużego budżetu.
Film miesza pierwiastki magiczne (nigdy się nie dowiadujemy, kiedy Will przeczytał te wszystkie książki) z odmalowanymi w przekonujący sposób kontrastami społecznymi. Akcja dzieje się i na eleganckim kampusie uniwersyteckim, i w dzielnicach pogrążonych w biedzie. Studenci z zamożnych rodzin żyją w innym świecie niż pozbawieni perspektyw zawodowych robotnicy.
Film Van Santa, oglądany po ćwierćwieczu i w momencie, kiedy Ameryka wydaje się wyjątkowo podzielona, zachwyca opisem zasad życia w spolaryzowanym kraju. Damon i Affleck, aspirujący gwiazdorzy dopiero szukający porządnych zarobków w Hollywood, byli najwyraźniej wyczuleni na klasowe hierarchie. Satyryczne sceny poruszające ten wątek – jak choćby potyczka słowna między Willem a studentem, który powtarza bezmyślnie to, co wyczytał w podręczniku – wygrane są bez pudła. Jest w nich brawura i trochę schlebiania widowni (kto nie lubi, jak nasi bohaterowie ucierają nosa bucom?), ale też gorzka puenta: bubkowaty student prestiżowego uniwersytetu mówi, że to on „będzie miał dyplom”, a niewykształceni Amerykanie będą serwować jego rodzinie frytki. Nawet antagonizm między dwoma profesorami i kumplami ze studiów kręci się wokół tego, że jeden z nich czerpie profity ze swoich nagród i sukcesu, a drugi uczy w mało prestiżowym college’u.
Film Gusa Van Santa: Lekcja życia
Sercem, a może i sednem filmu, są spotkania Willa z tym drugim, który w kluczowym momencie opowieści zostaje jego terapeutą. Za rolę doktora Seana Maguire’a Robin Williams otrzymał zasłużonego Oscara i głównie od kunsztu nieodżałowanego aktora zależało powodzenie całego wątku terapeutycznego. Bohater grany przez Damona, zobowiązany do uczestniczenia w tych spotkaniach na mocy ugody sądowej, płoszy kilku psychologów swoim bezczelnym zachowaniem. Pierwsze spotkanie z bohaterem Williamsa też nie idzie gładko – doktor Maguire poddusza Willa, kiedy ten zadaje prowokacyjne pytania o jego żonę. To tyle, jeśli chodzi etyczne granice w relacji terapeutycznej.
Z dzisiejszego punktu widzenia dynamika ich rozmów szokuje i stanowi kolejną odsłonę bujnej fantazji twórców. Robin Williams, zarośnięty i w okularkach, wygląda jak stara, mądra sowa. Jego głos i zachowanie zdradzają dużą wrażliwość, żywy jest w nim także ból po stracie ukochanej żony. Jednak nawet doktor Maguire musi dać Willowi lekcję dojrzewania: uświadomić mu, że nie zasmakował on jeszcze prawdziwego życia, którego esencją są głęboka miłość i przywiązanie do drugiej osoby. W tych moralizatorskich momentach „Buntownik z wyboru” staje się poczciwym wykładem o wyzwaniach dorosłości. Łykamy jednak te sceny i chcemy więcej, bo Williams robi z nich prawdziwie wzruszające, dramatyczne miniatury. Renoma filmu i jego status klasyka do dzisiaj spoczywają w dużej mierze na jego barkach.
Scenariusz Matta Damona i Bena Afflecka: Lekcja obywatelska
Ale to Matt Damon i Ben Affleck zostali po premierze katapultowani na wymarzony hollywoodzki olimp. Ten pierwszy stworzył potem jeszcze bardziej niepokojące role, na czele z „Utalentowanym panem Ripleyem” Anthony’ego Minghelli z 1999 r., gdzie wciela się w rewers Willa: niepozornego geniusza zła. Ten drugi ma na koncie gwiazdorskie występy, ale też sukcesy reżyserskie – w 2012 r. Affleck zgarnął Oscara dla najlepszego filmu za „Operację Argo”. Mniej więcej wtedy Noah Gittell z magazynu „The Atlantic” na poważnie zastanawiał się, czy któryś z dwóch panów rozpocznie w końcu karierę polityczną, podążając śladami Ronalda Reagana i Arnolda Schwarzeneggera. Cóż, wiemy, kto został prezydentem USA po Obamie, ale Affleck nie wykluczał wówczas zaangażowania w politykę.
Sukces kasowy „Buntownika z wyboru” pasował ich na ulubionych postępowców Hollywoodu. Oficjalnych urzędów wciąż jak dotąd nie sprawowali.
Postać Willa Huntinga, odrzucającego system i możliwość społecznego awansu, wymyka się jednak politycznym receptom na poprawę losu nieuprzywilejowanych. Czy wyobcowanemu indywidualiście nie jest bliżej do technokratów pokroju głównego bohatera „The Social Network”: mózgowców, którzy nie potrafią nawiązać z nikim intymnej relacji? Film kończy się w stylu charakterystycznym dla kina Gusa Van Santa z lat 90., na czele z kultowym „Moim własnym Idaho” (1991): bohater przemierza amerykańskie szosy i szuka swojego miejsca w wielkiej i dziwnej Ameryce. Will jedzie do Kalifornii, aby odszukać zakochaną w nim Skylar (świetna, promieniejąca ciepłem Minnie Driver) i spróbować swoich sił w relacji opartej na zobowiązaniach. Być może niegdysiejszy buntownik dokona wyboru, z którego byłby dumny doktor Maguire: posmakuje życia w bliskości, jakiej nie doświadczyłby dzięki żadnej książce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.