„Dzień świstaka” o cynicznym prezenterze pogody, który w kółko musi przeżywać ten sam dzień, spopularyzował w kinie motyw pętli czasowej. Co sprawia, że po 30 latach od premiery wciąż dobrze się wraca do tego filmu?
Zima w Polsce to temat, który ożywi każdy small talk. Położenie geograficzne naszego kraju jest pod kilkoma względami niefortunne: zbyt na południe, aby wykształcić mechanizmy obronne przez chłodem w duchu hygge, lagom i fiki, zbyt na północ dla dolce vita i satysfakcjonujących dostaw witaminy D.
Nie mam na to żadnych dowodów, ale jestem niemal pewna, że gdyby istniał ranking najtrudniejszych miesięcy, styczeń uplasowałby się w czołówce. Nie bez powodu właśnie wtedy obchodzi się na świecie Blue Monday – najbardziej depresyjny dzień w roku. Sarkastyczna sekwencja padająca w jednej ze scen z ust głównego bohatera „Dnia świstaka”, Phila Connorsa – It's gonna be cold, it's gonna be grey, and it's gonna last you for the rest of your life – usłyszana w bezśnieżny poranek w dużym polskim mieście nabiera uniwersalnego znaczenia.
Sportretowany w filmie Harolda Ramisa („Depresja gangstera”, „Pogromcy duchów”) krajobraz Pensylwanii budzi wiele lokalnych skojarzeń. Zima z ograniczoną ilością śniegu, mało słońca, ziąb i krótkie dni. Najchłodniejsza pora roku w odległym Punxsutawney wydaje się przepuszczona przez wschodnioeuropejski filtr. Mieszkańcy amerykańskiego miasteczka opierają się jednak depresyjnej aurze, na przekór pogodzie szukając powodów do radosnej celebracji. Jak co roku drugiego lutego tłumnie ciągną pod norę przy Gobbler’s Knob, gdzie świstak Phil na podstawie długości swojego cienia szacuje, jak długa będzie zima. Na Wikipedii czytam, że wydarzenie jest praktykowane do dziś aż od 1887 roku, a dzięki sukcesowi filmu rozrosło się w międzynarodową, transmitowaną online imprezę, rokrocznie przyciągając nawet 20 tysięcy widzów.
Konwencja pętli czasowej w kinie: Poczucie niewygodnego déjà vu
Film sprawił, że „dniem świstaka” zaczęto określać stan, w którym każda doba wydaje się taka sama, a codzienność cechują przede wszystkim marazm i powtarzalność. Po premierze scenarzysta Danny Rubin miał usłyszeć od wyznawców różnych filozofii, od buddystów po nietzscheanistów, że historia Phila trafnie odzwierciedla ich światopoglądy. Nic dziwnego: rozmyślania na temat natury codzienności i kondycji ludzkiego losu zostają tu oprawione w romantyczną ramkę i zaserwowane widzom z lekkością i humorem.
Mimo że przypowieść Ramisa nie jest pierwszą propozycją z konwencją pętli czasowej, a motyw ten powraca regularnie w różnych formach i gatunkach, od science fiction („Kod nieśmiertelności”) przez komedie („Russian Doll”, „Palm Springs”, „Randka w nieskończoność”) aż po filmy dotykające poważnych wątków, takich jak dyskryminacja i przemoc (nominowany do Oscara short „Two Distant Strangers”), to wyznaczony przez niego tragikomiczny wzorzec wciąż wydaje się świeży i inspirujący. – Nie pamiętam zbyt wiele z tego, co robiłem 30 lat temu czy trzy lata temu – ale pamiętam, jak siedziałem i czytałem ten scenariusz. Kiedy dotarłem do dwudziestej strony, krzyknąłem do Harolda: „Myślę, że znalazłem scenariusz, który będziesz chciał przeczytać”. I tak znaleźliśmy nieoczekiwany klejnot – wyznał na łamach „The Hollywood Reporter” producent Trevor Albert. Jednak sukces nie przyszedł od razu. Tuż po premierze (która nie odbyła się jednak w Dzień Świstaka, ale 10 dni później, 12 lutego 1993 roku) obraz został ciepło przyjęty przez widownię i krytyków, jednak nie otrzymał żadnej nominacji do Oscara. Z czasem zyskał na popularności i został umieszczony przez Amerykański Instytut Filmowy na 34. miejscu listy najlepszych komedii wszech czasów.
Dzień Świstaka: Gdy jutro nie nadchodzi
Być może nieprzemijająca żywotność „Dnia świstaka” tkwi w przedstawieniu codziennej rutyny bez cenzury, we wszystkich jej odcieniach. Jasne, zapętlenie dnia to z jednej strony skazanie bohatera na nieustanne picie słodkiego wermutu, wpadanie do tej samej kałuży i irytujące towarzystwo dawno niewidzianego znajomego ze szkoły, ale też perspektywa braku konsekwencji oraz szansa na naukę nowych rzeczy. W trakcie uwięzienia w pętli czasowej (obliczono, że prawdopodobnie trwało ono aż 33 lata i 350 dni) cyniczny prezenter pogody przejdzie przez wszystkie fazy: od zaprzeczenia i złości przez hedonizm i radość z wolności aż po utratę woli życia oraz pogrążenie w rezygnacji i apatii. Gdy poznajemy Phila, mężczyzna jest zgorzkniałym typem, w którym przerośnięte ego w nieznośny sposób łączy się ze znużeniem monotonią zawodową. Wysłany czwarty rok z rzędu do Punxsutawney prezenter pozostaje arogancki i pogardliwy wobec wszystkich wokół, łącznie z producentką programu Ritą (w tej roli gwiazda komedii romantycznych lat 90. Andie MacDowell, dziś jedna z aktorek walczących z ageizmem w Hollywood). Wiele z jego zachowań budzi dziś jeszcze większe wątpliwości. Dajmy na to przedmiotowe traktowanie kobiet: gdy Rita konsekwentnie go odrzuca, nie potrafi potraktować jej „nie” jako ostatecznej odpowiedzi. Przemiana mężczyzny będzie też zatem ewolucją szeroko rozumianej męskości. Z zuchwałego samca alfa, który uważa, że wszystko mu się należy, Phil stanie się partnerem pełnym pokory i szacunku. Bill Murray wydaje się niezwykle trafionym castingowym wyborem do roli cynicznego malkontenta, który pomimo antypatycznego usposobienia ma wzbudzać przecież naszą sympatię i uśmiech.
Jak odzyskać kontrolę nad losem
Kiedy jako nastolatka obejrzałam „Dzień świstaka” po raz pierwszy, dostrzegłam w nim przede wszystkim warstwę komediową, a powtarzalność dni stanowiła pretekst do romantycznej przypowieści o duchowej przemianie. Dziś wątek miłosny wydaje mi się drugorzędny i naciągany, a rutynę bohatera odczytuję raczej w psychologicznym kluczu jako metaforę depresji; być może choruje na nią Phil. Doba, w której zatrzymał się na lata, jest co najmniej przeciętna. Nie ma w niej absolutnie nic interesującego, o co można by się zaczepić w poszukiwaniu różnorodności, intensywności i szeroko pojmowanej pasji życia. – Co byś uczynił, gdybyś utknął w miejscu, każdy dzień wyglądałby tak samo, a ty nie robiłbyś nic ważnego? Właśnie tak wygląda moje życie – powie Phil. „Dzień świstaka” to jednak nie egzystencjalna opowieść o poczuciu bezsensu białego mężczyzny w średnim wieku, ale budująca historia z happy endem, w której kluczem do przemiany okazuje się przeniesienie punktu ciężkości z „ja” na „oni”. Monotonia i wrażenie utknięcia w miejscu aktualizują się w zestawieniu z ciągle żywym wspomnieniem pandemicznego zamknięcia. COVID-19 w dobitny sposób wykazał, że w ostatecznym rozrachunku nie ma się wpływu na zewnętrzne okoliczności. Pytanie zatem, co się z tym faktem zrobi.
Jakby w odpowiedzi na te wątpliwości film Ramisa oferuje krzepiący, niezmiennie potrzebny przekaz: że ten sam dzień może być zarówno najgorszy, jak i najlepszy w naszym życiu. Opowieść o Philu oddaje człowiekowi sprawczość, przekonując, że to percepcja modeluje rzeczywistość. To sytuuje „Dzień świstaka” w często przywoływanym w ostatnich latach nurcie uważności, zakorzenieniu w „tu i teraz”, nawoływaniu do świadomej obecności. Po wielu dniach buntu Phil odkryje, że poza końcem własnego nosa czeka na niego świat wypełniony interesującymi ludźmi i ich potrzebami. Empatia i bezinteresowność stają się receptą na przetrwanie w każdych okolicznościach. Oraz, być może, najbardziej ponadczasową (i zupełnie niecyniczną) wskazówką, gdzie poszukiwać szczęścia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.