„Coming Out” w reżyserii Heinera Carowa z 1989 roku opowiada o miłości dwóch mężczyzn. To pierwszy i jedyny tęczowy film fabularny czasów NRD. Pokazuje, że prawo Niemiec Wschodnich traktowało osoby LGBT+ bardziej liberalnie niż prawo RFN.
Zaczynamy od płukania żołądka, pokazanego tak, jakby to był dokument o ostrym dyżurze w szpitalu wojewódzkim. Klasyczny przypadek próby samobójstwa. Pacjent ma na imię Matthias, ale to nie jego historia. To znaczy jego też, ale nie tak bardzo, jak Philippa. Matthias tłumaczy, dlaczego chciał się zabić. – Jestem homoseksualistą, jestem „pedałem” – mówi przez łzy. Empatyczna lekarka radzi mu, żeby nie dramatyzował. Wszystko będzie OK, przecież jesteśmy w NRD.
Philipp, zakochując się w Matthiasie, odkrywa prawdę o sobie
Pojawia się Philipp. Pędzi do pracy z – już wkrótce kultowej –dzielnicy Friedrichshain do jeszcze bardziej cool Mitte. Widzimy wieżowce z wielkiej płyty, ulice szersze od Wołgi, nowoczesność. Rower Philippa blokuje prawy pas, ale żaden ze spowolnionych samochodów nie sygnalizuje zniecierpliwienia – za Philippem trabanty sznurem. Bo to taki typ człowieka, z którym chce się obalić każdy system polityczno-gospodarczy, by zbudować od podstaw nowy wspaniały świat. Taki socjalizm 3.0, który każe dbać o drugiego człowieka bardziej niż o samego siebie. A Philipp na taką troskę absolutnie zasługuje. Z zawodu nauczyciel, z powołania jeszcze bardziej – klasie maturalnej wyjaśnia, że literatura jest dla nich, o nich, Brechta czyta niczym dziennik intymny, nurkuje w tekście jak we wzburzonym Bałtyku, szeroki sweter wpuszcza w dżinsy i ściska paskiem. Jego uczniowie są raczej wyrośnięci – albo to wieczorowe liceum dla pracujących, albo film wytwórni DEFA. W życie Philippa za wcześnie i chyba w ogóle niepotrzebnie wkracza Tanja, koleżanka z pracy – miła dziewczyna, ale nie dla takiego samca. Oczywiście to nie jej wina, że błądzi, to Philipp wysyła mylne sygnały. Jestem zainteresowany, mówią jego oczy, jestem zakochany, dodają usta, zamieszkajmy razem. Takich propozycji Tanji nie trzeba powtarzać – jedna noc podlana pseudoszampanem i są parą. Niemal idealną, bo ona za dużo nie pyta, a on cierpi dyskretnie, długo nie wiadomo, o co mu chodzi, czego chłopakowi brak. Aż do dnia, gdy będąc pod wpływem promili, wtacza się do klubu dla tych, których w socjalizmie kultura osobista nakazywała nazywać „kochającymi inaczej”. Po scenach we wnętrzu najlepiej widać, że film jest starawy, LGBT+ sprowadza do stereotypu: zniewieściali, poprzebierani, wymalowani, jak z kabaretu w Republice Weimarskiej. Reżyser pewnie chciał dobrze, ale się nie przygotował – research woła o pomstę do nieba. W klubie Philipp spotyka znanego nam już Matthiasa, przebranego za arlekina. Proszę nie pytać dlaczego. Na tym etapie widz ma dwa wyjścia: wziąć, co dają, i wybaczyć stertę moralno-estetycznych zgrzytów lub przefiltrować film przez poezję, piękny wiersz Franka O’Hary „Mayakovsky” potraktować jako didaskalia do scenariusza. Osobiście polecam wariant numer dwa.
Po urodzinowej kolacji Matthiasa – wszyscy goście są tolerancyjni, większość z nich wręcz entuzjastyczna – Philippowi puszczają hamulce. Tym razem reżyser daje radę – sceny miłosne są eleganckie, bez banałów czy wulgarności. Nie odrywając oczu od ekranu, wgryzamy się w słowa wieszcza ze Stanów Zjednoczonych: „I embraced a cloud, but when I soared, it rained” („Przytuliłem chmurę, ale gdy szybowałem, padało”).
Po takim doświadczeniu refleksje docierają do człowieka z lekkim opóźnieniem. Co dzień później czuje nasz bohater, znów najlepiej wyjaśni Frank O’Hara. „I love you. I love you, but I’m turning to my verses and my heart is closing like a fist” („Kocham cię. Kocham cię, ale wycofuję się do swoich słów i moje serce zaciska się jak pięść”). Philipp nie ma problemów z orientacją seksualną. Problemem Philippa jest presja – za bardzo chce zadowolić wszystkich i siebie samego. Grunt, by matka była mniej sfrustrowana i przestała płakać, by Tania nie czuła się oszukana czy wykorzystana, by pani dyrektor w szkole się odczepiła, by ludzie na ulicy przestali się tak gapić.
W NRD podchodzono do homoseksualności bardziej liberalnie niż w RFN
W NRD homoseksualność nie jest przestępstwem – odpowiedni paragraf wyczyszczono już w 1968 roku, znacznie wcześniej niż po drugiej stronie muru berlińskiego, podobno lepszej, na pewno bardziej kolorowej. Za bycie LGBT+ krzywdy nikt nikomu raczej nie zrobi, chyba że późnym wieczorem na stacji metra Alexanderplatz nadziejemy się na trzech skinheadów (w filmach zawsze chodzą trójkami), a my akurat jesteśmy sami, wystrojeni i w pełnym makijażu. W nocnym klubie Philippa wyławia weteran branży, kombatant walki o wolność, równość itd. „Czego ten stary cap ode mnie chce”, myśli Philipp, chociaż sam już zdążył się zorientować, że uczucia i libido czasami udaje się zsynchronizować, częściej jednak nie, stąd wszędzie tyle samotnych. Starszy pan serwuje szokującą historię o miłości maltretowanej polityką i ideologią. Pięćdziesiąt lat temu wysłano go do obozu koncentracyjnego, wytatuowano na ręce numer, do kurtki przyszyto różowy trójkąt, został gorszym sortem. Tylko co to znaczy w 1989 roku? Zawsze może być gorzej? Ciesz się z tego, co masz? Walka o wolność to proces, permanentny „work in progres”? Wrażliwy gej wcale nie ma w życiu łatwo. Głowę Philippa rozsadzają sposoby na to, jak zostać lepszym wariantem samego siebie. „Coming Out” cytuje Brechta, Goethego i bardów popu, ale Shazam nie potrafi ich zidentyfikować. A co na to Frank O’Hara? „Now I am quietly waiting for the catastrophe of my personality to seem beautiful again, and interesting, and modern” („Teraz cierpliwie czekam na katastrofę mojej osobowości, żeby znów wydawała się piękna i ciekawa, i nowoczesna”).
Berlińska premiera „Coming Out” zbiegła się z upadkiem muru
Berlińska premiera „Coming Out” przypadła na najpiękniejszy dzień w historii NRD: 9 listopada 1989 roku. Zaraz po zakończeniu projekcji w kinie International mieszkańcy miasta przystąpili do rozbierania muru dzielącego Europę. Wreszcie można było pojechać na drugą stronę i sprawdzić, czy wyobrażenia o tamtym świecie bliskie są prawdy. Frank Schäfer, który dla LGBT+ wschodnich Niemiec był tym, kim Sławomir Starosta w PRL, osobiście dokonał inspekcji zachodnioberlińskich klubów. Krążące o nich legendy obiecywały Sodomę i Gomorę. Na wschodzie takich miejsc było dokładnie cztery: Schoppenstube, Café Senefelder, Burgfrieden oraz Café Prenzlau, wszystkie po mieszczańsku akuratne, ugrzecznione, na całość szło się na prywatkach, do tego służyły łazienki. Jak to się robi na Zachodzie, Schäfer zaczyna sprawdzać od dyskoteki Dschungel, mekki LGBT+, wzoru z Sèvres rozwiązłości. Odkrywa, że w toaletach wciąga się dragi i… nic poza tym. Pierwsza noc na Zachodzie i od razu rozczarowanie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.