Akcja filmu „Saturday Night”, prezentowanego w Polsce premierowo na American Film Festival we Wrocławiu, toczy się podczas jednej, tytułowej, sobotniej nocy. 11 października 1975 roku w Nowym Jorku Lorne Michaels i jego zespół po raz pierwszy wystąpili z „Saturday Night Live”. Legendarny amerykański program stacji NBC doczekał się już 50 sezonów. Hołd jego twórcom składa reżyser Jason Reitman, poddając się nostalgii, ale i projektując przyszłość przekazu telewizyjnego.
– Czy zdarzyło ci się czuć tęsknotę za chwilą, którą aktualnie przeżywasz? Ja już myślę o tym, jak będę wspominać tę noc za 20 lat – mówi Gilda Radner (Ella Hunt), jedna z aktorek występujących w pierwszym w historii odcinku „Saturday Night Live”. Na piętnaście minut przed emisją nie wiadomo jeszcze, czy wystąpi w nim gwiazdor programu, John Belushi (Matt Wood). A Lorne Michaels (Gabriel LaBelle z „Fabelmanów”), pomysłodawca pierwszej komediowej audycji na żywo stworzonej przez dwudziestolatków dla popularnej stacji NBC, gdzie w zarządzie zasiadają sami starzy, biali mężczyźni, poważnie rozważa ucieczkę.
Reżyser „Saturday Night” Jason Reitman, składając hołd najważniejszemu bodaj amerykańskiemu programowi telewizyjnemu, który wykreował gwiazdy, lansował trendy, decydował o wynikach wyborów, nie kryje nostalgii. Za ambitnymi komikami, którzy nie bali się żartować z polityki, z seksu i z siebie, za złotą erą telewizji, którą oglądali wszyscy (jeden z przedstawicieli starszego pokolenia, Milton Berle, którego gra J.K. Simmons, chwali się, że jego program oglądało kiedyś 97% widzów), za wciąż odrobinę nieopierzonym Nowym Jorkiem lat 70. XX wieku.
Reitman („Juno”) wychował się na „Saturday Night Live”, jak całe pokolenia Amerykanów, ale łączy go z programem szczególna więź – jego ojciec, producent i reżyser Ivan Reitman, odkrył dla kina talenty Johna Belushiego czy Dana Aykroyda, którzy, oczywiście, debiutowali w „SNL”. Młody Reitman postanowił więc nie tyle nakręcić film o wieczorze poprzedzającym emisję pierwszego odcinka programu, 11 października 1975 roku, co dokonać rekonstrukcji historycznej. – Nie ma tu fabuły ani narracji – zarzuca Michaelsowi jego przyjaciel i producent Dick Ebersol (Cooper Hoffman). Fabuły i narracji nie potrzebował też film „Saturday Night”. Tak jak program składa się z sekwencji luźno powiązanych scenek, niektórych zabawnych jak skecze „SNL”, innych trzymających w napięciu jak najlepsze produkcje o telewizji, chociażby „Newsroom”.
Lorne Michaels w ciągu półtorej godziny – czas filmowy niemal pokrywa się z rzeczywistym – musi ugasić kilka pożarów. Dogadać się z żoną, scenarzystką Rosie Schuster (Rachel Sennott), rozwiązać konflikt między Belushim a Chevym Chasem (Cory Michael Smith), którego typuje się na gwiazdę programu, a który po studiu prowadza się z posągową narzeczoną Jacqueline (Kaia Gerber), skrócić program o połowę. W międzyczasie Garrett Morris (Lamorne Morris), jedyny czarny członek obsady, zastanawia się, co tu właściwie robi. Dziewczyny – Gilda, Jane Curtin (Kim Matula) i Laraine Newman (Emily Fairn) – komentują, że grają głównie „ozdobniki”, a goście specjalni – George Carlin (Matthew Rhys) czy Jim Henson (Nicholas Braun), ten od Muppetów, – próbują odnaleźć się w innej rzeczywistości. Michaels czuje też na plecach oddech szefów, na czele z Dave’em Tebetem (Willem Dafoe), którzy tak naprawdę woleliby nie wpuszczać do studia świeżaków.
Świeżaków, którzy, co ważne, jako pierwsze pokolenie Amerykanów dorastali przed telewizorem. Tej jednej nocy ma się dokonać rewolucja – „SNL” ma skończyć z purytanizmem, zakłamaniem, konfekcją. Surowy, szczery, buntowniczy głos podszyty absurdem rodem z „Monty Pythona” stanowi odpowiedź tej generacji na nieznośnie kiczowate i ugrzecznione programy typu variety realizowane do tej pory.
Kto chce zobaczyć skecze z pierwszego „SNL-a”, niech pogrzebie w internecie. W „Saturday Night” obejrzy co najwyżej próby. Jeden segment zaskakuje aktualnością – komiczki przebrane za pracowniczki budowy gwiżdżą na przystojniaka, odwracając genderowe role. Inny – ten, który zapisał się w historii jako pierwsze „Cold Open” „SNL-u” – poza urokiem pure nonsensu, właściwie nie bawi. „Saturday Night” trochę jest też o tym – co już nie śmieszy, co straciło na świeżości, co przebrzmiało.
Choć „SNL” trwa (przed wyborami w programie wzięła udział Kamala Harris), wydaje się, że to już łabędzi śpiew. Widownia się rozproszyła – dosłownie i w przenośni. Wybrała nie tyle inne stacje, co inne platformy, nośniki, media. Attention span też nie pozwala już wysiedzieć półtorej godziny bez zmiany kanału, profilu, feedu. Opowieść założycielska o „SNL” staje się więc jednocześnie próbą pokazania, jak tworzą się nowe media w ogóle – dziś tak mogłoby wyglądać studio niejednego YouTubera, którego obserwują setki milionów fanów.
Za pomocą opowieści o pionierach amerykańskiej telewizji – tych television natives – twórcy filmu jednocześnie żegnają odchodzącą nieodwracalnie w przeszłość epokę i witają nowy, wciąż jeszcze nie końca zbadany czas digital natives. To, co dzieje się w studiu NBC przed 11:30 w sobotę, wciąż ma miejsce, co tydzień o tej samej godzinie. Lorne Michaels, który od 50 lat stoi na czele programu, nie puszcza steru. Obsada, scenarzyści, ekipa zmieniali się już wielokrotnie. Film przypomina, że „SNL-u” nie byłoby bez setek tysięcy oświetleniowców, dźwiękowców, kostiumografów. Bez ludzi utalentowanych w różnych dziedzinach. I może o talent tu się wreszcie rozchodzi. Twórcy filmu i twórcy programu przeciwstawiają się zagrażającemu nam dyktatowi AI. „Saturday Night” ani „Saturday Night Live” nie mogłyby powstać bez współczynnika humanistycznego, bez żywej inteligencji, bez człowieka.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.