„Fight Club” Davida Finchera z 1999 roku pokazuje toksyczną męskość, skojarzoną z rozpadem, obrzydliwością i krwią. Film zyskał kultowy status jako obraz alienacji w zbiurokratyzowanej nowoczesności, powiązany z utratą potencji, siły do działania i symboliczną kastracją.
Jak mocno musi nas ktoś uszczypnąć, żebyśmy wybudzili się z głębokiego snu? Pod koniec lat 90. XX wieku wydawało się, że pobudka nastąpi lada chwila. Odliczano dni do wielkiego bum – czymkolwiek, by się miało nie okazać. Wiele filmów i powieści projektowało małą apokalipsę. Powszechne było przekonanie, że świat wymknął się spod kontroli, zamienił w płynne obrazy i wiedzie równoległy, cyfrowy żywot. Niektóre ówczesne lęki wydają się z dzisiejszej perspektywy dosyć śmiesznie. Kto pamięta, że całkiem na poważnie dyskutowano przed rokiem 2000., czy komputery nie zwariują? „Podziemny krąg” Davida Finchera rzeczywistość wirtualną ma na pierwszy rzut oka gdzieś. Cały jest przesiąknięty niepewnością i poczuciem schyłku, ale też atmosferą zabawy, która staje się chwilową odtrutką na otaczającą bohaterów beznadzieję.
„Fight Club”: Instant classic?
David Fincher zjadł zęby na reżyserowaniu teledysków, w połowie lat 90. XX wieku nakręcił świetnie przyjęte przez krytyków filmy „Siedem” i „Grę”, a w 1999 roku zrealizował ekscentryczną adaptację powieści Chucka Palahniuka, z którą studio 20th Century Fox nie wiedziało, co zrobić. „Fight Club” opowiadał o walczącym z bezsennością pracowniku korporacji, uczęszczającym na spotkania przykościelnych grup wsparcia (dla gruźlików, dla tych, którzy mają raka jąder lub pasożyta itd.). Z czasem z charyzmatycznym kolegą zaczyna organizować tajne, amatorskie walki na gołe pięści. Produkcja będąca ambitną mieszanką przemocy, wspomnień zwichrowanego narratora i anarchistycznej komedii poległa w kinach. Lepiej radziła sobie na rynku DVD, zdobywając stopniowo grupę fanów.
Toksyczna męskość
„Fight Club” to przede wszystkim film o męskości lub – w ujęciu krytycznym – o toksycznej męskości. Wypada się z tym zgodzić, ale z pewnym zastrzeżeniem. Patrząc na wnętrze domu, w którym narrator bez imienia (Edward Norton) i jego nowo poznany kumpel, Tyler Durden (Brad Pitt), mieszkają i produkują po godzinach mydło, widać wyraźnie, że to również opowieść o męskości w toksynach. Ich otoczenie ropieje, niszczeje i gnije. Pokoje są paskudne, działki wokół – opustoszałe. Cała Ameryka porusza się zresztą na jałowym biegu. Kiedy Durden i narrator kradną ze śmietników tłuszcz po liposukcji, jedna z toreb zaczyna przeciekać – cenny materiał odessany z ludzkich organizmów idzie na marne. Ciało może i jest w tej kulturze fetyszem, ale nic sobie z tego nie robią mężczyźni, którzy odnajdują sens życia w naparzaniu się do nieprzytomności. O ile w „American Psycho”, który wszedł na ekrany rok później, Christian Bale dba o perfekcyjnie gładką skórę, o tyle w „Fight Club” siniaki i strupy dowodzą wtajemniczenia. Męskość skojarzona jest tu z rozpadem, obrzydliwością i krwią. Żeby wybudzić się ze snu, te chłopaki potrzebują dostać porządny grzmot w splot słoneczny.
Balsam na alienację
Czy kultowy status filmu to pochodna kultu siły – fascynacji brutalną solówą, dzięki której czujemy, że żyjemy (a raczej utwierdzamy się w banalnym stwierdzeniu, że życie boli)? Jak by nie patrzeć, dzieło Finchera to nie „Rocky” dla pokolenia X ani tym bardziej nie „Gladiator” na kwasie (nawiasem mówiąc, Russell Crowe był przez chwilę brany pod uwagę do roli Durdena). Przemoc pozbawiona jest u Finchera heroicznego pierwiastka. Ponadto, żadna konkretna walka nie ma tu specjalnego znaczenia. Fabuła szybko dryfuje w innym kierunku, a naparzanka w piwnicy staje się tylko tłem dla kolejnych zwrotów akcji. Coś w „Fight Club” jawiło się mimo wszystko jako szalenie atrakcyjne dla męskich widzów. Zapewne był to obraz alienacji w zbiurokratyzowanej nowoczesności, powiązany w filmie z utratą potencji, siły do działania i symboliczną kastracją.
Pod koniec XX wieku powstał jeszcze inny głośny film o pracowniku korporacji, który nie śpi po nocach, nie znosi swojego szefa i ma ekstremalnie nudne życie, ale nie wie, jak dotrzeć do lepszej, prawdziwszej rzeczywistości. Pojawia się mężczyzna, który uchyla mu drzwi do bardziej ekscytującego świata i z którym stoczy on walkę cementującą ich relację. Razem ze swym mentorem nasz bohater zacznie wikłać się w działania, które z punktu widzenia kapitalistycznego systemu są terroryzmem i czystą anarchią. Ten film to oczywiście „Matrix”, bliźniak dwujajowy „Fight Club”. Obie inspirowane Marksem baśni to wyzwanie rzucone kapitalistycznej ideologii. Czyżby Fincher sporządził kojący balsam dla wydrenowanych z życia ludzi-trybików, którzy po pracy mają siłę jedynie walnąć się na kanapę, włączyć streaming i obejrzeć fantazję o mężczyznach powracających do atawizmów?
Szczeniacka zgrywa
Pamiętajmy, że prawdziwie kultowe kino – a chyba film Finchera zasługuje na to miano – rzadko jest jednoznaczne. Kultowe dziwadła zmieniają barwy na naszych oczach, trudno przyszpilić ich sens, rozsadzają ramy ekranu smakowitym ekscesem. Nie inaczej jest z „Fight Club”: w pewnym momencie ostrość obrazu zanika, kadr zaczyna drgać i widzimy brzegi taśmy filmowej, która wydaje się palić. To jeden z momentów przypominających nam, że film Finchera to także zgrywa, czasem irytująca, kiedy indziej zachwycająca, ale konsekwentnie odwołująca się do tego, co krytycy nazywają do znudzenia „postmodernistyczną grą z konwencją”. Wystarczy policzyć, ile nawiązań do motywów fallicznych przewija się w dialogach i warstwie wizualnej filmu, by dostrzec w „Fight Club” szczeniacki humor rodem z „Supersamca”.
Fikcyjnie wielkie bum uderzające w sektor finansowy zamyka film Finchera. To prawdziwe wydarzy się dwa lata później, gdy samoloty porwane przez terrystów trafią w wieże World Trade Center. „Podziemny krąg” stał się przepowiednią. Czy 20 lat później dokonała się w męskości przemiana? Wciąż wielu z nas woli przysypiać na kanapie, niż dać się wybudzić z marazmu ciosem w szczękę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.