„Stowarzyszenie Umarłych Poetów” Petera Weira z 1989 roku to jeden z najbardziej inspirujących filmów w historii kina, który spopularyzował w popkulturze sentencję carpe diem. Historia charyzmatycznego nauczyciela, który chce zaszczepić w uczniach miłość nie tylko do poezji, ale do życia w ogóle, obchodzi w 2024 roku jubileusz 35-lecia premiery. Czy przedstawiona w niej romantyczna wizja edukacji spotkałaby się we współczesnej szkole z cieplejszym przyjęciem?
Każdy z nas potrafi go rozpoznać. Błysk w oku, kreatywne metody nauczania, poświęcenie i empatia. To „Pan od przyrody” z wiersza Zbigniewa Herberta, Stoner z książki Johna Williamsa, Katherine z „Uśmiechu Mony Lisy” czy w końcu John Keating, bohater kultowego filmu Petera Weira. Łączy ich dydaktyczna pasja, którą zarażają swoich uczniów, na stałe zapisując się w ich pamięci jako osoba znacząca, pełniąca fundamentalną rolę w procesie formowania osobowości. Trafić na takiego inspirującego nauczyciela to wielkie szczęście, tym bardziej dziś, gdy coraz częściej mówi się o spadku prestiżu tego potrzebnego, ale też wymagającego i słabo płatnego zawodu.
Konflikt kreatywnego nauczyciela z konserwatywną szkołą obrazuje nierozwiązywalne starcie między racjonalizmem a romantyzmem
Szanse na znalezienie porywającego dydaktyka w konserwatywnej Akademii Weltona również można ocenić jako nikłe. Hołdująca białym rodzicom z grubymi portfelami i arystokratycznym rodowodem instytucja swoją tożsamość czerpała z reprodukcji tradycyjnych wzorców (w które, dodajmy, wpisują się przemoc fizyczna i dyskryminacja kobiet). Znamy to aż za dobrze: tam, gdzie rządzą akademizm i hierarchia, tam nieraz brakuje przestrzeni na eksperyment i kreatywność. Prestiżowa szkoła, która dla nastoletnich chłopców miała stanowić przepustkę do świata najważniejszych amerykańskich uczelni (a co za tym idzie – stabilnej, dochodowej kariery), działa tu jako symboliczny konstrukt, wyrażający nie tylko różne podejścia do edukacji, co klasyczny, nierozwiązywalny konflikt ideowy między racjonalizmem a romantyzmem. Nauczyciel języka angielskiego, a przy tym nieuleczalny pięknoduch i miłośnik liryki, John Keating, już na zawsze kojarzony z dobrotliwą twarzą Robina Williamsa, pragnący za wszelką cenę zaszczepić w młodzieży miłość do fraz Tennysona, Thoreau i Szekspira, stanowił w tym przywiązanym do konwencji mikrowszechświecie oczywisty błąd systemu. Podważającą „sprawdzone dydaktyczne wzorce” aberrację. Pójść za nim oznaczało sprzeciwić się światopoglądowi dyrekcji i rodziców – czyli osób, które sprzeciwu nie lubią.
Edukacja jako doświadczenie formatywne
Podobnie jak w moim ulubionym filmie Weira, „Pikniku pod Wiszącą Skałą” (1975), edukacja w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów” jest postrzegana jako formatywne doświadczenie, które niesie ze sobą określone niebezpieczeństwa. Podstawowym celem Keatinga było pokazanie, że poezja to nie równanie matematyczne o jednym poprawnym rozwiązaniu, a sztuka bliska życiu: ekspresyjny, frazeologiczny żywioł, który nazywa uniwersalne doświadczenia, nadając im indywidualny posmak. Żywioł, dodajmy, egalitarny, do którego – jak w wierszu Walta Whitmana – każdy może dopisać swój wers. Choć od momentu premiery wśród laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie literatury przybyło co najmniej pięciu poetów i poetek, to mam wrażenie, że liryka wciąż traktowana jest jako sztuka trudna i enigmatyczna (podobno czytają ją średnio tylko 1354 osoby w każdym kraju, jak głosił poeta Hans Magnus Enzensberger oraz cytujący go mój ulubiony fanpage z wierszami). Proponowane przez Keatinga aktywne podejście do poezji byłoby mile widziane także dziś, nie tylko wśród młodzieży elitarnych szkół.
Słowa i idee mogą zmienić świat?
„Stowarzyszenie Umarłych Poetów” można znaleźć na wielu listach najbardziej inspirujących filmów wszech czasów, w tym tej stworzonej przez Amerykański Instytut Filmowy. Na jego podstawie napisano powieść oraz spin-offową sztukę teatralną. Legenda alternatywnej edukacji trwa zatem w najlepsze, działając jako ponadczasowy, kulturowy kontekst (w pokrewnym duchu nauki w elitarnej placówce utrzymane jest wchodzące właśnie do kin znakomite „Przesilenie zimowe” Alexandre’a Peyne’a).
Hasło carpe diem może stać się manipulacją i pułapką
Motywacyjny wydźwięk filmu Weira pozostaje jednak pod kilkoma względami przewrotny, słodko-gorzki. Powtarzane jak mantra hasło carpe diem z wiersza Horacego, nawołujące do „łapania dnia” i korzystania z życia, rymuje mi się ze współczesnym FOMO (fear of missing out). Bo co to w zasadzie znaczy „łapać dzień”? I czy w owym „łapaniu dnia” nie ma też czasem negatywnej oceny tych chwil, które nie są wystarczająco „złapane” – czyli, dajmy na to, siedzenia pod kocem z książką, podczas gdy inni swoje dni łapią „lepiej”– podróżując, smakując, brylując na wydarzeniach i imprezach? Jeśli się nad tym zastanowić, carpe diem nie powinno mieć jednej poprawnej definicji, bo dla każdego owa radość będzie miała inny wymiar: to, co dla jednego będzie łapaniem dnia, dla innego stanie się jego marnowaniem. Carpe diem może więc zatem stać się manipulacją i pułapką – i w jakimś stopniu „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” jest świadome owej niejednoznaczności horacjańskiego hasła, choć w jakże ponury sposób.
Z drugiej strony, słynny apel Keatinga: Seize the day, boys. Make your lives extraordinary, nie sugerował przecież „rzucenia wszystkiego i wyjazdu w Bieszczady, ale miał zachęcić do samodzielnego myślenia i wynikającego z niego nonkonformizmu. Nauczyciel wierzył, że naukę niezależności intelektualnej należy rozpocząć już w najmłodszych latach. To rachunek opatrzony ryzykiem, ale koniecznym, aby można było żyć szczerze, odważnie i świadomie.
„Stowarzyszenie Umarłych Poetów” to smutna opowieść o tym, w jaki sposób systemy podcinają skrzydła marzycielom
Z pierwszych seansów w nastoletnim wieku zapamiętałam właśnie tę zaraźliwą energię i pasję, którą nauczyciel zaszczepił w poszukujących własnego „ja” młodych dorosłych. I choć po latach Keating wciąż pozostaje inspirującą postacią, to w jego zachowaniu dostrzegam też cień pychy. Funkcjonując w bańce wzniosłych idei, pozostaje nieświadomy, że jego nauki mogą mieć tak poważne konsekwencje. I choć tłumaczy uczniom, że „jest czas na odwagę i czas na ostrożność”, to słowa te zdają się mieć mniejszą wagę niż te zachęcające do nieposłuszeństwa. Dziś widzę „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” jako smutną opowieść o tym, w jaki sposób rozmaite systemy – polityczne, ideologiczne, edukacyjne – podcinają skrzydła marzycielom. Koniec, jaki spotkał wcielającego się w główną rolę Williamsa, jest tego morału ponurym dopełnieniem (dość dodać, że po jego samobójczej śmierci w 2014 roku hashtag #ocaptainmycaptain stał się wiralem). Nie ma porządku bez podporządkowania. I choć jako widzowie dobrze rozumiemy, że samobójstwo Neila nie było winą nauczyciela, stanowiąc raczej konsekwencję braku zrozumienia przez rodziców i głębokiego przekonania, że wiedzą, co jest dla ich syna najlepsze, to trudno oprzeć się myśli, że tej tragedii dało się uniknąć.
Dramaturgia finałowej sceny nadal działa na emocje, choć wielu z nas błędnie ją zapamiętało
Mimo braków w sposobie opowiadania o problemach nastolatków (dzisiejsze produkcje radzą sobie z tym znacznie lepiej) nagrodzony Oscarem za najlepszy scenariusz film nadal stanowi uniwersalną prowokację do spojrzenia na życie z niekonwencjonalnej perspektywy. Dramaturgia finałowej sceny, w której uczniowie pozdrawiają swojego zwolnionego nauczyciela, stojąc na biurkach i wypowiadając słowa elegijnego wiersza Walta Whitmana: „O Kapitanie! Mój kapitanie!”, na poziomie emocjonalnym nadal działa, sprawiając, że oczy wypełniają się łzami w poczuciu szlachetnej symboliki tego momentu (znamienne, że – podobnie jak część internetowych komentatorów – w swojej pamięci zachowałam mylny obraz tej sekwencji, zapamiętując całą salę uczniów zgodnie stojących na szkolnych ławkach w akcie buntu i solidarności – w rzeczywistości na ów gest zdobyło się przecież tylko kilku chłopców, co dziś wydaje mi się podwójnie znaczące). Może to naiwność, ale bez tej naiwności świat staje się cynicznym i smutnym miejscem.
Polska szkoła desperacko potrzebuje inspirującej mocy Keatinga
W świetle niedawno opublikowanych wyników raportu Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) polscy piętnastolatkowie znakomicie radzą sobie pod kątem kompetencji matematycznych i przyrodniczych, nie mają też problemów z czytaniem ze zrozumieniem. To świetny wynik – spośród krajów UE lepiej wypadają tylko Estończycy. Z drugiej strony, rodzimi licealiści znajdują się u dołu listy w kategoriach: satysfakcja z życia (69. miejsce na 74 krajów), poczucie przynależności (73. miejsce na 79 krajów) i przekonanie o samodzielności w uczeniu się (67. miejsce na 77 krajów). W tym kontekście widać, że polska szkoła desperacko potrzebuje inspirującej mocy Keatinga – choć to wyzwanie o tyle, że naukę radości życia trudniej wdrożyć w wymierne ramy programów kształcenia. Mam przeczucie, że w czasach, gdy słowem roku okazuje się „sztuczna inteligencja”, a wśród nastolatków szerzy się epidemia depresji, pewność siebie i zaufanie do własnych przekonań wydają się istotniejsze niż biegłość w algebrze czy rozumienie przyrodniczych zależności.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.