W 2004 roku „Wredne dziewczyny” z Lindsay Lohan i Rachel McAdams na zawsze zmieniły oblicze filmów dla nastolatków. Dwadzieścia lat później Cady i Regina powracają, ale musicalowi „Mean Girls” brakuje odwagi, świeżości i wdzięku pierwowzoru.
„To nie są »Wredne dziewczyny«, które znała twoja matka”, buńczucznie głoszą twórcy „Mean Girls” w zwiastunie. A szkoda. Przebój dla nastolatków z 2004 roku, który powstał na podstawie scenariusza Tiny Fey napisanego na kanwie książki „Queen Bees and Wannabes” Rosalind Wiseman, wyznaczył nową jakość dla produkcji o przyjaciółkach i rywalkach z amerykańskiego liceum. Filmowy musical „Mean Girls”, który ta sama Tina Fey stworzyła na podstawie broadwayowskiego spektaklu (tak, tak, to wszystko naprawdę skomplikowane), próbuje formacyjne doświadczenie milenialsów przełożyć na język generacji Z, a może nawet pokolenia Zalfa. Ale chyba przez ostatnie 20 lat świat stał się odrobinę bardziej skomplikowany, bo nie wystarczy już kilka – niezbyt zresztą chwytliwych piosenek – by opowiedzieć o trudach dorastania.
Reżyserzy – małżeństwo Samantha Jayne i Arturo Perez Jr. – są co prawda młodsi od Tiny Fey o prawie pokolenie, ale wciąż o tyle starsi od dojrzewających dziewcząt z „Mean Girls”, że ich próby oddania „młodzieżowego” języka wypadają cringe’owo (słowo „cringe” staje się już zresztą cringe’owe). Nad tym można by jednak przejść do porządku dziennego, w końcu musicale rządzą się swoimi prawami – mogą, a nawet powinny ocierać się o kicz. Ale twórcy „Mean Girls” nie potrafią się nawet zdecydować, do kogo kierują swój film. Na pewno pragną zarobić na nostalgii sentymentalnych już-prawie-czterdziestolatków, którzy wciąż (i znów, bo przecież gwiazda świętuje swój comeback) uważają Lindsay Lohan za ikonę (uwaga: niespodzianka dla jej fanów pod koniec filmu!). Przy okazji zaciągną do kin musicalowych geeków, którym nie po drodze na Broadway. A cieszyliby się już pełnym sukcesem, gdyby historia Cady i Reginy przemówiła nie tylko do mamusiek, lecz także do ich zblazowanych córeczek. W końcu blaza to domena każdej wrednej dziewczyny.
Dlaczego „Wredne dziewczyny” z 2004 roku były hitem, a na „Mean Girls” z 2024 roku szkoda czasu
Może z „Mean Girls” jest w ogóle trochę tak jak z LiLo. Jedna z najjaśniejszych gwiazd pierwszej dekady XXI wieku zaliczyła spektakularny wzlot i bolesny upadek, jak wiele jej rówieśniczek. Wtedy bycie wredną dziewczyną raczej nie popłacało – wciąż rządziły słodkie niewiniątka. To dlatego film z 2004 roku wywołał rewolucję. Całe zastępy dziewcząt odetchnęły z ulgą. Uff, wcale nie jestem taka zła. Uff, są dziewczyny gorsze ode mnie. Uff, właściwie to fajnie być trochę złym. Odkrycie wredności jako nośnika buntu, emancypacji, równouprawnienia wpłynęło na całe pokolenie. Dziś nikogo to już nie bulwersuje – większy wstrząs wywołuje zachowanie grzeczne niż rozpychanie się łokciami. Może dlatego nowa Regina George (wspaniała Reneé Rapp, która grała w musicalu na Broadwayu i w serialu „Życie seksualne studentek”, nagrała też debiutancką płytę) rządzi szkołą twardą ręką, jak jej poprzedniczka grana przez Rachel McAdams, ale potrzebuje dodatkowych atrybutów. Tamtej wystarczyły różowe ciuchy, cięte riposty i TA książka, w której obsmarowała wszystkie koleżanki. Regina A.D. 2024 musi wszem wobec ogłosić, kim jest, a czyni to za pomocą piosenki „My Name Is Regina George”. Cóż, bardziej dosłownie się nie da.
A przecież zaletą „prawdziwych” „Wrednych dziewczyn” było wzięcie w nawias nastoletnich realiów. Ta umowność pozwoliła bohaterom wygłaszać niepopularne opinie, które Tina Fey z nowej wersji po cenzorsku wycięła. Aż dziwne, że musicalowa wersja okazała się mniej kampowa niż „tradycyjna” poprzedniczka. Oczywiście, że w 2024 roku bodyshaming, grooming, homofobia, slut-shaming są niedopuszczalne. I bardzo dobrze. To niestety oznacza, że z tamtych „Wrednych dziewczyn” śmialiśmy się w niewłaściwych momentach. Bo te nowe bawią za rzadko. A najmniej wtedy, gdy bardzo się starają. Teledyskowe wizualizacje piosenek rzadko posuwają akcję do przodu. Najlepsi przyjaciele: Cady (Angourie Rice, znana z „Mare z Easttown”, pozbawiona jest uroku Lohan), Janis (grana przez Auli’i Cravalho, najbardziej wredna z wrednych dziewczyn, którą oba filmy usilnie próbują przedstawić jako ofiarę) i Damian (Jaquel Spivey), w tęczowym entourage’u śpiewają o radości z byciu queer (to się akurat „Mean Girls” udało – Janis tym razem może zakochiwać się w dziewczynach). Karen (Avantika, która nie dorównuje Amandzie Seyfried) w tiktokowym montażu kpi z influencerek, a świąteczny występ, jedna z najlepszych scen oryginału, staje się okazją do dosyć banalnego komentarza na temat mediów społecznościowych (w montażu wprowadzono mnóstwo sekwencji przypominających nagrania z Instagrama, które w mało subtelny sposób pokazują, że w 2024 roku żadnego blamażu się nie zatuszuje).
Jaki z „Mean Girls” morał? Taki sam, jak z „Wrednych dziewczyn”. W dziewczęcym świecie chłopcy to tylko akcesoria. Choć z pozoru konflikt nowej w szkole Cady i starej królowej Reginy rozgrywa się o chłopaka, biedny Aaron Samuels (Christopher Briney z „Tego lata stałam się piękna”) w 2024 roku nadal nie ma głosu (całkiem dosłownie, bo aktor nie śpiewa). To, co ważne, rozgrywa się między dziewczynami. Przyjaźnią się, rywalizują, walczą o wpływy. W tym sensie „Mean Girls” wciąż niosą za sobą feministyczne przesłanie. A może wcale nie? To, co w 2004 roku wydawało się przełomowe – poświęcenie uwagi relacjom między dorastającymi kobietami (i kilka wątków LGBT+), dziś trąci myszką. Nawet jeśli przez ten czas dziewczyny zrobiły się jeszcze bardziej „wredne”, chłopcy zaczęli przepracowywać patriarchat. Może nadszedł czas na „Fajnych chłopaków”?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.