Pierwszy sezon przeboju HBO Max za nami. Finał obejrzało rekordowe osiem milionów widzów. Nic dziwnego, „The Last of Us” to jeden z najlepszych seriali ostatnich lat. Sprawdzamy, czemu zawdzięcza sukces.
Pierwsze doniesienia o serialowej adaptacji „The Last of Us” przyjęto raczej chłodno. Fani bestsellerowej gry studia Naughty Dog uważali pomysł adaptacji za świętokradztwo. Ich zdaniem historia Ellie była doskonała, więc po co opowiadać ją ponownie? Telewizyjni krytycy i przyszli widzowie również mieli obiekcje. Wielu z nich przekonywało, że medium gry jest zwyczajnie nieprzekładalne na inne języki kultury. Wzorowym tego przykładem stała się ekranizacja „Uncharted”, innego kultowego tytułu z portfolio Naughty Dog. Film z Tomem Hollandem i Markiem Wahlbergiem okazał się kompletną klapą. Podobny los wróżono „The Last of Us”.
Ku zaskoczeniu wszystkich, serial odniósł spektakularny sukces – zebrał świetne recenzje i zarobił krocie. Tydzień w tydzień „The Last of Us” gromadziło przed ekranami miliony widzów na całym świecie, bijąc ustanowione przez „Grę o Tron”, „Sukcesję” i „Ród smoka” rekordy. Bella Ramsey, czyli serialowa Ellie, została okrzyknięta wschodzącą gwiazdą i idolką nowego pokolenia, a jej ekranowy partner Pedro Pascal, grający Joela Millera, został ulubieńcem internetu. Przedpremierowa krytyka szybko została zapomniana, a jej miejsce zajęły pochwały dla całego zespołu (pozwolę sobie zignorować internetowych trolli, bojkotujących serię ze względu na queerowe wątki czy kobiece postacie, bo nie są warci uwagi).
Każdy kolejny odcinek „The Last of Us” rozkładano na czynniki pierwsze, zestawiano z grą i innymi tekstami kultury. Podobnie jak kiedyś w przypadku „Zagubionych” czy „Gry o Tron”, wszyscy wydawali się żyć historią Ellie i Joela. – To dla nas najlepsza motywacja do pracy nad następnym sezonem – mówili twórcy serialu, Neil Druckmann i Craig Maizin. Jak to się im udało?
Jak „The Last of Us” stało się popkulturowym fenomenem?
Uniwersalna opowieść
Fani gry od dawna wiedzieli, że pod płaszczykiem postapokaliptycznego science fiction kryje się uniwersalna historia o miłości i stracie. – To emocje i doświadczenia, którym nie unikniemy, nieważne, jak bardzo będziemy się starać – tłumaczył Druckmann w oficjalnym podcaście serialu. W „The Last of Us” mogliśmy zobaczyć wszystkie oblicza miłości i sposobów radzenia sobie ze stratą, nie tylko tych pięknych czy wzniosłych, ale również tych, które skłaniają do refleksji, wywołują dyskusję czy opór. W tym miejscu na szczególne uznanie zasługuje Craig Mazin, który zdołał przenieść opowieść stworzoną przez Druckmanna i zespół Naughty Dog na ekran.
Obok „wielkich motywów” twórcom udało się przemycić również opowieść o wyzwaniach dorastania, krytykę patriarchatu i kapitalizmu, a nawet przenieść na ekran wciąż tabuizowany temat menstruacji. Najczęściej powracającym zarzutem wobec tytułu, zarówno gry, jak i serialu, jest karnawał przemocy, którego doświadczają bohaterowie. W przeciwieństwie do innych produkcji, Ellie i Joel zmagają się z traumą tych doświadczeń. Każdy z tych momentów pozostawia na nich bliznę, która nie pozwala o sobie zapomnieć.
Właściwa obsada
Gdy ujawniono, że w roli Ellie obsadzono Bellę Ramsey, szerokiej publiczności znanej za sprawą kreacji Lyanny Mormont w „Grze o Tron”, aktorka musiała zmierzyć się falą hejtu. Samozwańczy eksperci przerzucali się seksistowskimi i fatfobicznymi komentarzami (których nie mam zamiaru tu przytaczać), przekonując, że młoda Brytyjka nie sprosta oczekiwaniom widowni. Ramsey skutecznie zamknęła im usta swoim występem, który zasłużył na wszystkie wyróżnienia. Jako osoba niebinarna (posługuje się zaimkami she/they) aktorka wniosła do roli Ellie niezbędną mieszankę androginiczności, ale co ważniejsze, udało jej się również uchwycić drzemiące w bohaterce dziecko, które musiało szybko dorosnąć. W duecie z Pedro Pascalem, który nie tyle gra Joela, co się nim staje, Ramsey jest po prostu genialna.
To samo można powiedzieć o reszcie obsady. Nico Parker jako Sara udowadnia, że czeka ją wielka kariera. Anna Torv, czyli serialowa Tess, daje popis aktorskich możliwości, podobnie jak grająca Kathleen Melanie Lynskey. Lamar Johnson i Keivonn Woodard złamali nam serca swoimi kreacjami Henry’ego i Sama, a Storm Reid w roli Riley zasługuje na własny spin-off. Podobnie jak nasza ulubiona ekranowa para – Bill i Frank grani przez Nicka Offermana i Murraya Bartletta. Lista wydaje się nie mieć końca.
Reprezentacja na ekranie i za kulisami
Neil Druckmann i Craig Mazin wielokrotnie podkreślali, że reprezentacja ma dla nich szczególne znaczenie. Stąd choćby decyzja, by serialowy Sam był osobą głuchoniemą. – Gdy Craig powiedział mi o tym pomyśle, pomyślałem: „Czemu sam na to nie wpadłem, tworząc grę?” – wspomniał Druckmann. Naughty Dog od lat uchodzi za pioniera w zakresie dostępności gier wideo – „The Last of Us 2” przygotowano w specjalnych wersjach dla osób z różnymi niepełnosprawnościami. W grach studia bohaterami są osoby różnych płci, orientacji seksualnych czy odcieni skóry. Nic więc dziwnego, że serial był szczególnie wrażliwy na kwestię reprezentacji.
Inkluzywność obowiązuje także za kulisami produkcji. W projekt zaangażowano niemal tyle samo kobiet, co mężczyzn, a także wiele osób koloru czy LGBT+. – Dzięki ich pracy opowiadane przez nas historie zyskały autentyczność, której nie sposób podrobić – tłumaczy Mazin. Najlepszym przykładem są odcinki „Do ostatnich dni” (odcinek 3) i „Pozostawione” (odcinek 7). Pierwszy z nich o związku Billa i Franka wyreżyserował Peter Hoar, wyoutowany gej. Za kamerą drugiego stanęła Liza Johnson, znana z takich produkcji jak „Physical” i „Życie seksualne studentek”.
„The Last of Us” to kolejna produkcja, która udowadnia, że reprezentacja ma znaczenie. Życzymy sobie więcej takich projektów. Na szczęście już niebawem ruszą zdjęcia do drugiego sezonu serialu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.