Przed fanami otwiera się, kiedy chce i jak chce. Frank Ocean lubi znikać bez słowa – czasami na cztery lata, czasami na dłużej. Płynną tożsamość przekuł w niemożliwą do podrobienia estetykę.
Gdzie jest Frank? Szukam i szukam. W końcu znajduję jego zdjęcie na jednym z prowadzonych przez fanów kont na Instagramie. Ktoś sfotografował go, jak na rowerze przemierza ulice Nowego Jorku. Ma na sobie czarne szorty, szary T-shirt, tenisówki i welurową czapkę. Uszy i szyję zdobią diamenty – pewnie pochodzą z kolekcji jego autorskiej marki Homer, która miała premierę pod koniec 2021 roku.
Ocean mieszka w Nowym Jorku już dobrych kilka lat. Wynajął tam pierwsze „dorosłe” lokum – wcześniej szukał swojego miejsca, najchętniej zatrzymywał się w hotelach, które zmieniał co kilka miesięcy. Choć to Los Angeles było świadkiem najważniejszych momentów w jego karierze, opuścił je z premedytacją. Mówił, że „przeżuło go i wypluło”, sprawiło, że – mimo rosnącego grona znajomych – czuł się tam coraz bardziej samotny. Spakował się w dwa plecaki – w jednym zmieścił ubrania, w drugim twarde dyski z całą muzyką, którą nagrał. Do dziś, gdy podróżuje, nagrania zabiera ze sobą. – Gdyby coś mi się stało, wszystko zniknie razem ze mną – powiedział w jednym z wywiadów. – Tak zabezpieczam się na wypadek, gdyby komuś strzeliło do głowy wydać pośmiertnie moje utwory.
Frank Ocean nie ufa internetowi – korzysta z Tumblra, ale do mediów społecznościowych podchodzi z dużą rezerwą. Dziennikarzy także nie darzy zaufaniem. W ostatnich latach udzielił zaledwie kilku wywiadów. Ze wszystkich wyłania się portret artysty skromnego i bardzo bezpośredniego. Jeśli wie, że w czymś jest najlepszy, przyzna to wprost. „Dzielę się z wami moimi doświadczeniami – pisał kiedyś w opublikowanym na Tumblrze liście. – Po prostu to weźcie. I nie proście o więcej”.
Piękny ból istnienia
Jeszcze w 2009 roku posługiwał się prawdziwym nazwiskiem – Christopher „Lonny” Breaux. By zarobić na opłacenie studia nagraniowego, pracował w gastronomii (policzono, że w 11 różnych miejscach – od Subwaya po Kinko) i pisał piosenki dla innych muzyków: Beyoncé, Justina Biebera, Johna Legenda i Brandy. Szybko zyskał dobrą reputację w branży. Wtedy prestiżowa wytwórnia Def Jam Recordings podpisała z nim kontrakt, choć nie paliła się do tego, by wspierać go w pracy twórczej. Lonny, zamiast wykłócać się, nikomu nic nie mówiąc, sam zebrał środki i niezależnie nagrał album „Nostalgia, Ultra”, który wrzucił do sieci na początku 2011 roku. Podobno szefowie wytwórni nie zorientowali się nawet, że autor zdobywającego uznanie krytyków i publiczności albumu jest tym samym Lonnym Breaux, z którym związali się umową.
Krótko po tym zaczął posługiwać się pseudonimem. Jako Frank Ocean nagrał wokale do dwóch utworów jednego z ważniejszych albumów 2011 roku – „Watch the Throne” Jaya-Z i Kanye’a Westa (jego głos otwiera płytę w piosence „No Church in the Wild”). Nie afiszując się specjalnie, pracował też nad własnym albumem studyjnym. „Channel Orange”, wydany tym razem już przez Def Jam w lipcu 2012 roku, zdobył sześć nominacji do nagród Grammy.
Swoistym preludium do tego wywrotowego – zarówno dla kariery Franka, jak i całego współczesnego R’n’B – albumu była notka, jaką na kilka dni przed premierą Channel Orange opublikował na Tumblrze:
„Cztery lata temu poznałem kogoś. Miałem 19 lat, on też”. ON. Ten jeden zaimek media i publiczność zinterpretowały jako coming out. Choć Ocean konsekwentnie unikał szufladkowania (raz śpiewał o chłopakach, kiedy indziej o dziewczynach), jego utwory stały się przykładem nowego opowiadania o uczuciach i tożsamości w muzyce. To krótkie wspomnienie o pierwszej, utraconej miłości nadało ton całej płycie i dalszej twórczości Oceana. Twórczości, w której najważniejszą rolę miał odgrywać współczesny weltschmerz – piękny ból istnienia, romantyczne rozprawianie się z przeszłością, tęsknota za tym, co nie wróci, opowieść o uczuciowych upadkach i wzlotach. Głos Franka – instrumentalny na „Channel Orange” i jakby ogołocony ze wszystkich ozdobników na kolejnej studyjnej płycie „Blonde” – stał się melancholijnym, melodyjnym płaczem. Raz bywał subtelnym łkaniem, kiedy indziej głośnym lamentem. Były w nim żal, ale i nadzieja.
Po wydaniu „Channel Orange” Ocean zagrał kilka koncertów, wystąpił na paru festiwalach, pojawił się na gali Grammy. Następnie zniknął. Owiany tajemnicą stał się jeszcze bardziej intrygujący. Chciał, by utożsamiano go z wolnością. Dlatego, gdy w 2016 roku powrócił z nowym albumem, zrobił to na własnych warunkach.
Cały tekst znajdziecie w październikowym wydaniu „Vogue Polska”, którego hasłem przewodnim jest „Tożsamość”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.