Wielka gwiazda francuskiej piosenki przez ponad pół wieku pokazywała, jak pogodzić modę z nowoczesnym stylem życia i poglądami, które nie muszą się wszystkim podobać. Fascynująca artystka Françoise Hardy zmarła 11 czerwca 2024 roku w wieku 80 lat. Przypominamy poświęcony jej tekst, który opublikowaliśmy w „Vogue Polska” w 2020 roku.
75-letnia Françoise Hardy uwielbia występy na żywo. Pod warunkiem, że siedzi na widowni. Tiny Turner nikt z niej już nie zrobi, chyba nieco za późno, na pewno chęci brak. Zamiast przed publicznością Hardy woli śpiewać w studio – nagrała już 28 płyt – lub „do kamery”. Ufa, że w telewizji zostanie życzliwie skadrowana: dużo zbliżeń na włosy i oczy, pełna sylwetka widoczna wyłącznie wtedy, gdy milknie muzyka. Bo gdy gra, to wypada się ruszać, występy na żywo. Pod warunkiem, że siedzi na widowni. Tiny Turner nikt z niej już nie zrobi, chyba nieco za późno, na pewno chęci brak. Zamiast przed publicznością Hardy woli śpiewać w studio – nagrała już 28 płyt – lub „do kamery”. Ufa, że w telewizji zostanie życzliwie skadrowana: dużo zbliżeń na włosy i oczy, pełna sylwetka widoczna wyłącznie wtedy, gdy milknie muzyka. Bo gdy gra, to wypada się ruszać, a Françoise tak nie lubi, nie ufa swojemu ciału, teraz nie mniej niż gdy zaczynała. Kto ten początek pamięta lub przypomni sobie na YouTube, raczej nie zrozumie, o co chodzi. Hardy zawsze była piękna, twarz miała jak z filmu francuskiej Nowej Fali, a sylwetkę top modelki Twiggy, tylko zdrowiej odżywianej. Jeśli zaś chodzi o piosenki, jej repertuar pomaga odzyskać spokój. Nawet jeśli przy „Comment te dire adieu” (Jak ci powiedzieć: żegnaj) z 1968 roku, z tekstem wielkiego Serge’a Gainsbourga, kolana lekko się pod nami ugną i spróbują zmusić biodra do bujania, to już całą resztę, od „Message personnel” po „Dix heures en été” da się przestać „na sztywniaka”. I nikt nam nie zarzuci braku wyczucia rytmu, w tych piosenkach rytmu przeważnie nie ma. Jest melodia, melancholijna, są teksty o uczuciach i emocjach, często deklamowane, jako wokalistka Hardy nie szarżuje, jej głos jest jak balsam do ciała, co to nawilży, odżywi, ale o ujędrnianiu i cofaniu czasu mowy już nie ma. Skala głosu Françoise pomaga wiarygodnie wyrazić wątpliwości w rodzaju: kocha – nie kocha, wyrecytować wiersz romantyka lub przedyskutować najważniejsze problemy świata, najchętniej podczas kolacji w knajpie, która pierwszą gwiazdkę Michelin dostała, gdy prezydentem Francji był François Mitterrand. Z trzema oktawami trzeba od razu do opery, pop na równi z wokalem ceni ambicję, charyzmę, urodę oraz styl, w Hardy natychmiast wywęszył tak zwany potencjał.
Dla Françoise Hardy muzyka była przepustką do lepszego życia
Sukces inspiruje bliskich do bezgranicznej szczerości. Gdy Françoise Hardy jest już niekwestionowaną gwiazdą tego nurtu francuskiej piosenki, który fachowo nazywa się yé-yé, jej mama, Madeleine, przypomina sobie, że zaraz po urodzeniu córka noc w noc płakała. Była to impertynencka próba zwrócenia na siebie uwagi, dlatego została zignorowana. Po 30 nocach niemowlę nauczyło się, że nikogo na łzy nie nabierze i na zawsze przestało płakać. Dorosła Françoise uważa, że mama miała rację oraz pełne prawo tak się zachować, żadnych pretensji nie zgłasza. Bo mama była piękna i biedna, przyciągała mężczyzn, którzy nie potrafili dać jej więcej, niż sama mogła osiągnąć. Tatę Françoise widywała raz na kwartał, prowadził firmę, miał sklep papierniczy oraz żonę, nie była nią jej mama. Żeby wynagrodzić córce długoletnie zaniedbywanie, na stare lata tata sprezentował jej coming out – oświadczył, że jest gejem, przedstawił ewidentnie młodszego narzeczonego, precz hipokryzjo! Ważną rolę w rodzinie odgrywała mama matki, starszej wnuczce regularnie zadawała dwa pytania: gdzie ty masz głowę oraz gdzie ty masz biodra, bo właściwe „wykształcenie” to podstawa, jak kobieta nie ma kobiecych kształtów, nic dobrego jej w życiu nie spotka. Dzięki uroczej babuni Françoise uwierzyła, że jest brzydka i żeruje na dobroci dorosłych, to dla niej mama wypruwa sobie żyły.
Ponieważ tata Françoise i młodszej o rok Michèle nie planował rozwodu, Madeleine Hardy nie przestawała szukać mężczyzny swojego życia. Jednym z kandydatów był baron Gilbert von Giannellia, pod względem finansowym dno i wodorosty, ale styl życia – klasa. Arystokrata zasugerował, by dzieci wakacje spędzały w austriackich Alpach, z lokalsami, nawdychają się czystego powietrza, nauczą języka. Niemiecki przydał się Françoise do sponsorowania największej jej pasji, a była nią muzyka popularna. Pieniądze zarobione na korepetycjach wydawała na nuty z przebojami, za maturę z wyróżnieniem zażyczyła sobie gitarę, do perfekcji opanowała trzy akordy, zaczęła komponować i pisać teksty. Mama chciała zrobić z niej naukowca, polityka, przepustkę do fajniejszego życia. Udało się, choć z obranego kursu, który zakładał wyższe studia, stałą pensję i – ewentualnie bogatego męża – córka ostro zboczyła.
Françoise Hardy uwielbiali wszyscy, od nastolatek po największe gwiazdy
Jak wytłumaczyć obecność Françoise w „Vogue’u” w XXI wieku? Ona zawsze tu była, w wielu „Vogue’ach” naraz. Pierwsza wytwórnia płytowa, z którą podpisała w 1962 roku bezterminowy kontrakt, nazywała się nomen omen Vogue i to właśnie ona wydała singiel „Tous les garçons et les fi lles”. Fachowcy z branży szacowali, że sprzeda się tego 40 tysięcy, znaczy będzie sukces. W ciągu dwóch miesięcy w świat poszły dwa miliony egzemplarzy, we Françoise zakochała się Francja, następnie wszystkie kraje śródziemnomorskie, Niemcy i Wielka Brytania. W uzupełniającym dźwięk „Tous les garçons…” obrazku filmowym, dość topornym prototypie wideoklipu, twarz artystki muskają najjaśniejsze promienie słońca, wygląda jak pierwszy dzień wiosny. Połowa The Beatles – George Harrison i Paul McCartney – natychmiast się w niej zakochuje, połowa The Rolling Stones też, Mick Jagger mówi: „oto kobieta idealna”, ale gdy ten ideał spotyka na ulicy Londynu, wzrok wbija w chodnik. Wszystkie opinie na swój temat Françoise dzieli na dwa, potem jeszcze raz tak samo, dopiero w tym, co jej zostaje, może być jakaś prawda. W Londynie gra trzy koncerty w hotelu Savoy, przystani lordów i snobów, jeżeli to nie jedno i to samo. Czuje się ambasadorką francuskiej mody, za pierwszym razem na scenę wychodzi zatem w futurystycznej tunice Courrèges, szortach i białych kozakach, za drugim w sukience Paco Rabanne, słynnej mozaice z metalowych kwadratów. Kreacja waży 16 kilo i wymaga systematycznego serwisowania, z atelier Rabanne przybywa pan ze śrubokrętem i obcęgami, poluzowane elementy wygina i dokręca. Przy trzeciej okazji artystka idzie na łatwiznę, zakłada smoking Saint Laurent, to nie jej styl, jeszcze nie. Portier z Savoya odmawia Françoise wejścia do środka, ten strój to skandal, proszę wracać do domu i założyć coś przyzwoitego. Brian Jones, pierwszy leader The Rolling Stones, i Anita Pallenberg, modelka oraz aktorka, zapraszają do siebie, proponują lekkie narkotyki. Ponieważ odmawia, zaczynają jej się badawczo przyglądać. Próbują wysondować preferencje seksualne Hardy, biorą pod uwagę wszystkie znane warianty oprócz skromności i marnego doświadczenia, przecież jest z Paryża.
Jedna z mądrości życiowych, jakie Françoise wynosi z domu brzmi: ludziom starszym, mądrzejszym i nade wszystko sławniejszym nigdy nie mówimy „nie”. Roger Vadim, pierwszy Pigmalion francuskiego kina, proponuje jej rolę Ofelii w filmie o wątpliwej klasy scenariuszu – zgoda. Na planie nazywa Françoise „cesarską kaczką”. Słodkie. Prawdopodobnie. Kolejna rola jest też dekoracyjna, „Grand Prix” to rzecz o wyścigach, promowana po obu stronach Atlantyku. W Nowym Jorku Françoise występuje w sesji mody dla „Vogue’a”, autorem zdjęć jest Richard Avedon, już wtedy legenda. Kolejka chętnych, by poznać pannę Hardy lepiej i bliżej nie maleje. Salvador Dalí jest wśród tych, którym się udaje, kilka razy jedzą razem kolację, jest mniej surrealistycznie, niż się spodziewała. Bob Dylan próbuje poderwać ją na piosenkę z dedykacją oraz ekskluzywną prapremierę swojej płyty w apartamencie hotelu George V, tylko on i ona, reszta precz. Puszcza aluzyjne kawałki „Just Like a Woman” oraz „I Want You”, w jej oczach widzi zachwyt, bo muzyka ładna. Żaden z adoratorów nie rozumie, że Françoise zakochuje się sporadycznie i tylko w wadliwych mężczyznach, niemożliwych do ujarzmienia. Najpierw w fotografie Jean-Marie Périer, następnie w piosenkarzu, aktorze i playboyu Jacques’u Dutronc. Ten drugi związek teoretycznie wciąż trwa, niezmiennie na freelancerskich zasadach: Françoise mieszka w Paryżu, udziela się publicznie, śpiewa, Jacques wprowadził się do wakacyjnego domu na Korsyce. Ona starzeje się sensacyjnie, on zaś swego czasu wypił kilka drinków za dużo, namiętnie też palił cygara, które przypominały rekwizyty z filmu porno. Na zdjęciu ze ślubu w 1981 roku Jacques siedzi w ratuszu i kopci. Za późno zorientował się, że przesadza, dlatego dziś podoba się sobie mniej i rzadko wychodzi z domu. Ich syn Thomas jest muzykiem, gra jazz, ma 46 lat i żadnych szans, by ukryć, kim jest tata, a kim mama.
Françoise Hardy: Jak mam powiedzieć: żegnaj?
Wraz ze sławą świat Françoise Hardy zaczęli zasiedlać mężczyźni dwojga imion: Jean-Marie, Jean-Pierre… oraz kobiety o dwusylabowych ksywkach: Miou-Miou, Bambou, Zouzou… Gdy Françoise idzie na koncert muzyki klasycznej, obok niej siedzi Catherine Deneuve i kaszle, w Paryżu szaleje grypa. W środku nocy dzwoni telefon. To Bambou, partnerka życiowa Gainsbourga, policja zatrzymała ją za chryję w domu dealera narkotyków. W wydanych w 2008 roku wspomnieniach „Le désespoir des singes: ...et autres bagatelles” Françoise Hardy przyznaje, że oprócz muzyki ma drugą pasję, jest nią astrologia, stawiała horoskopy i Andrzejowi Żuławskiemu, i Michelowi Houellebecqowi. Wierzy w marsylskiego tarota, w psychologię w połowie, natomiast w polityków wcale, chociaż pod koniec pierwszej dekady XXI wieku zaczęli jej się podobać socjaliści. A tak à propos, to jest jak my. Mylą jej się pociągi, rozdeptuje obcasem broszkę Cartier, bo to prezent od tego, który kocha, ale nie tak jak ona jego, nowe mieszkanie kupuje na kredyt, pocąc się na myśl, czy zdoła spłacić raty, show-biznes to nie Eldorado. Dopiero dwa rozdziały dalej okazuje się, że owo mieszkanie ma trzy piętra i jest domem w centrum Paryża, w zasadzie całą kamienicą. Do spa, które obiecuje rozbudzić płodność, Françoise podwozi przyjaciółka. Nic nie szkodzi, że malutkim fiatem, zabawnie, inaczej niż w rolls-roysie, którego sprzedała. W takich chwilach przychodzi do głowy tylko jeden pomysł: trzeba ją natychmiast wykreślić z listy idoli, przestała się kwalifikować. No jednak nie, nie można, nie po tym, co mówi antykoncepcji, aborcji, schizofrenii, chemioterapii, śmierci klinicznej, eutanazji… W 2004 roku u Françoise zdiagnozowano wyjątkowo złośliwy nowotwór, 12 lat później w ramach eksperymentalnej terapii wprowadzono ją w stan śpiączki, mogła się z niej nigdy nie wybudzić. Udało się, żyje, pracuje, ma plany na następny rok. Ale gdyby coś poszło nie tak, to – jej zdaniem – nie byłby dramat. Fantastyczne życie zakończone bezbolesną śmiercią – człowiek nic więcej osiągnąć przecież nie zdoła.
Tekst pochodzi z lutowego wydania magazynu „Vogue Polska” z 2020 roku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.