„Biedni, bezdzietni, pewnie nie mogą mieć dzieci…” – słyszą często pary. Świadoma rezygnacja z rodzicielstwa wciąż budzi kontrowersje. A trzeba pamiętać, że macierzyństwo to zarówno zyski, jak i straty. Im kobieta więcej w życiu osiągnęła, tym więcej ma do stracenia – mówi Edyta Broda, autorka książki „Szczerze o życiu bez dzieci” i bloga Bezdzietnik.pl.
Zanim zaczniemy rozmowę, muszę wyznać, że przez ponad 30 lat życia wydawało mi się, że nie pasuję do roli matki. Nie miałam instynktu macierzyńskiego, przerażały mnie odpowiedzialność i wyrzeczenia, nie czułam, żebym była odpowiednią osobą do tej roli. Gdy się zakochałam, a mój partner zaczął mówić o dziecku, spojrzałam na to inaczej. Dzisiaj jestem szczęśliwą mamą kilkuletniej dziewczynki. Skąd w pani stuprocentowa pewność, że nie chce mieć dzieci?
Znam kilka kobiet, które mają podobne do pani doświadczenia. Gratuluję zarówno im, jak i pani, ale moje doświadczenia są inne. Całe dorosłe życie, a skończyłam niedawno 46 lat, wsłuchuję się w siebie i swoje emocje. I nieodmiennie czuję, że nie chcę mieć dzieci. Gdybym zaryzykowała i zdecydowała się na dziecko, zrobiłabym to wbrew sobie. A nie widzę żadnego powodu, żeby to robić.
Decyzję podjęła pani już dawno?
Tak, już w liceum wiedziałam, że macierzyństwo nie jest dla mnie, a na studiach jasno ustaliłam hierarchię priorytetów – chciałam mieć fajną pracę, mężczyznę do kochania i ciekawe życie. Ale nie dziecko. To się do dziś nie zmieniło. Od początku mówiłam o tym dość otwarcie. Mojej mamie, która wpasowała się w patriarchalny model rodziny, czyli nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i wychowywaniem dzieci, udało się wychować córki na feministki. Nie oczekiwała, że będziemy żyć tak jak ona. Wręcz przeciwnie, chciała, żebyśmy były jak najlepiej wykształcone, samodzielne i niezależne. Dlatego rozumiała mój wybór i zawsze mnie wspierała. Tata milczał. Już nie żyje i dopiero niedawno się dowiedziałam, że obserwując moje życie, miał do siebie pretensje. Myślał, że zrobił coś nie tak, skoro nie chcę być matką. Niestety, nie miałam szansy mu wyjaśnić, że moja bezdzietność z wyboru to nie jego wina. W ogóle nie można tego rozpatrywać w kategorii winy. Był bardzo oryginalnym człowiekiem, wszystko robił po swojemu, ale w kwestiach rodzinnych miał bardzo konserwatywne poglądy. Nigdy mi ich jednak nie narzucał. Jestem mu bardzo wdzięczna za to, że nauczył mnie odwagi do życia po swojemu.
Według badań amerykańskiego ministerstwa zdrowia trzy matki na sto przyznają, że żałują decyzji o potomstwie. W Polsce nikt nie prowadził takich badań. To temat tabu. Czasami wspomina się o trudach bycia rodzicem, ale nie przedstawia się tej sytuacji w kategoriach decyzji. Tak jakby scenariusz był tylko jeden.
Wychowałam się w środowisku bardzo zachowawczym. Wszędzie wokół słyszałam, że największym szczęściem kobiety jest zamążpójście i macierzyństwo. Do tego kobieta jest stworzona. Na szczęście moja mama miała bardzo wywrotowe poglądy. W domu słyszałam więc przede wszystkim, że mam się uczyć (śmiech). Zaraz po maturze wyjechałam do Wrocławia. Przestałam tam odczuwać jakąkolwiek presję, choć oczywiście moi dawni sąsiedzi jeszcze długo odnotowywali na głos fakt, że wciąż nie mam dzieci. Ja już tego nie słyszałam, ale mama bez przerwy musiała tłumaczyć, dlaczego nie jest babcią. Zbiorowa mądrość znajdowała tylko jedno wytłumaczenie – widocznie jej córka jest bezpłodna. Wielu bezdzietnych spotyka się z takimi komentarzami z pogranicza współczucia i politowania: „Ojej, biedni, nie mają dzieci, pewnie nie mogą…”. Bezdzietność z wyboru w niektórych środowiskach to wciąż coś nieprawdopodobnego. A przecież już dawno minęły czasy, gdy ludzie albo mieli dzieci, albo problemy z ich poczęciem. Dziś rodzicielstwo to wybór, podobnie jak bezdzietność. I całe szczęście! Trudno żałować czegoś, czego się pragnęło i co się wybrało. Choć oczywiście i to czasem się zdarza. Znacznie częściej jednak żałujemy tego, w co popadliśmy wbrew własnej woli.
Jak rozmawiała pani o swojej decyzji z partnerami?
Niektórzy nie dowierzali albo próbowali mi tłumaczyć, jakie to fajne, gdy mąż pracuje, a kobieta rodzi dzieci i dogląda domowego ogniska. Tacy mężczyźni natychmiast przestawali być dla mnie atrakcyjni. Męża poznałam, gdy chodziłam do liceum, więc mieliśmy sporo czasu na to, by się poznać i przedyskutować wszystkie ważne w życiu sprawy. Ale kiedy już się zdecydowaliśmy na ślub, jeszcze raz dokładnie przegadaliśmy to, jak widzimy swoją przyszłość. Mój mąż na początku nie miał tak skrystalizowanych poglądów na dzieci jak ja, ale uznał, że nie są dla niego ważne. Chciał być ze mną. To było najważniejsze. Nigdy nie zmienił zdania. Mamy za sobą 22 lata udanego związku i nigdy nie pomyśleliśmy: „A może jednak…”.
A teściowie?
Z teściami było trochę trudniej. Mieli bardzo konserwatywną wizję naszego związku. Z wieloma kwestiami długo nie umieli się pogodzić. Na szczęście, jeżeli ludziom naprawdę na sobie zależy, zawsze znajdą drogę do porozumienia. My znaleźliśmy. Po latach teściowie zrozumieli, że jesteśmy z mężem szczęśliwi bez dzieci. Być może żałują, że nie daliśmy im wnuków, ale już nam tego nie wypominają.
Presja rodziny jest w takich międzypokoleniowych rozmowach częsta. Pojawia się zdanie: „Za chwilę będzie za późno”. Ta groźba potencjalnej utraty spędza kobietom sen z powiek.
Tak, to rzeczywiście brzmi jak groźba. Wiem, że wiele kobiet bierze ją sobie do serca. Czasami trudno się przeciwstawić presji i zaufać swoim odczuciom.
Poza tym żyjemy w świecie, w którym niełatwo przyznać, że z czegoś dobrowolnie rezygnujemy albo czemuś możemy nie podołać. A macierzyństwo przedstawiane jest w mediach właśnie jako ambitny projekt. To też zaciemnia obraz naszych emocji, bo przecież ambitne kobiety nie rezygnują z ambitnych projektów. Chcemy sprawdzić wszystkie życiowe scenariusze, doświadczyć wszystkich emocji, boimy się, że coś nas ominie. I wtedy łatwiej ulec takim podszeptom: „Uważaj, bo za chwilę będzie za późno”. Dobrze mieć tego świadomość. Jeżeli czuję, że jakaś droga mi nie odpowiada, nie zastanawiam się, co by było, gdybym ją wybrała. Ufam sobie i potrafię szanować własne decyzje. Inna rzecz, że współczesna medycyna pozwala nam przesunąć granicę wiekową płodności. To działa na naszą korzyść, mamy kilka lat więcej na zastanowienie. Ale jeśli kobieta dobiega czterdziestki i nigdy nie chciała być matką, to po czterdziestce raczej nic się nie zmieni. To społeczeństwo i popkultura próbują nam wmówić, że tak się właśnie stanie, bo przecież każda kobieta ma instynkt macierzyński, który w końcu się ujawni. I przekreśli sens wszystkiego, czym żyłyśmy do tej pory. Ale naprawdę nie każda kobieta chce być matką.
Wiele bezdzietnych małżeństw po latach przeżywa kryzys, dlatego że mężczyzna późno dojrzewa do rodzicielstwa. Nie może zrealizować tej potrzeby z dotychczasową partnerką, więc znajduje sobie młodszą.
Nie wiem, czy to się zdarza często. Nie dotarłam do takich statystyk. Rozstają się zarówno pary z dziećmi, jak i bezdzietne. Z bardzo różnych powodów. Ale rzeczywiście, czasami ludzie umawiają się na rodzicielstwo albo bezdzietność, a potem zmieniają zdanie. I trudno mieć o to do partnera lub partnerki pretensje, choć oczywiście taka wolta jest bardzo rozczarowująca dla drugiej strony. Gdy wspólna wizja rodziny zaczyna się rozjeżdżać, można rozmawiać, przekonywać się nawzajem, chodzić na terapię małżeńską, ale nie wolno wymuszać na partnerze rodzicielstwa ani bezdzietności, bo to prosta droga do katastrofy. Czasami po prostu lepiej się rozstać. Co ciekawe, badania pokazują, że z wiekiem mężczyźni coraz bardziej chcą dzieci, a kobiety coraz bardziej ich nie chcą. I to rzeczywiście może być problem.
Czy dla dojrzałego mężczyzny nowa rodzina to prosty przepis na drugą młodość?
Myślę, że przede wszystkim chodzi o koszty rodzicielstwa. Mężczyzna, który zdobył pozycję zawodową, pieniądze, „zbudował dom”, czuje, że teraz pora na dziecko. Niczym nie ryzykuje. Dziecko nie wyrwie go z zawodu, nie odbierze mu szansy na awans, nie uszczupli jego wypłaty ani emerytury, nie zamknie go w domu na rok lub dwa, nie nadszarpnie mu zdrowia… Za posiadanie dzieci płacą głównie kobiety. Współcześni mężczyźni, owszem, pomagają dzieci karmić i przewijać, chodzą z nimi do piaskownicy, jeżdżą na obozy, ale niczego dla nich nie muszą poświęcać. Jako ojcowie zyskują, niczego nie tracąc. Z kolei macierzyństwo to zarówno zyski, jak i straty, a im kobieta starsza, im więcej w życiu osiągnęła, tym więcej ma do stracenia. Dlatego się waha, a czasami po prostu rezygnuje z macierzyństwa.
Ale w XXI wieku chyba wreszcie nie trzeba wybierać. W dobie pracy zdalnej, ze sporym zapleczem żłobków i przedszkoli, macierzyństwo nie musi już oznaczać rezygnacji z rozwoju. Wymaga raczej pomysłowości, dobrej organizacji i determinacji. Chociaż trudno porównywać warunki socjalne Polski i Niemiec, to przykład Ursuli von der Leyen, szefowej Komisji Europejskiej, która wychowała siedmioro dzieci, jest znamienny.
Oczywiście, że możemy mieć i dzieci, i karierę, ale jest to dużo trudniejsze niż w przypadku mężczyzn. I wymaga poświęceń. Oferta żłobków i przedszkoli, zwłaszcza publicznych, wcale nie jest tak szeroka, a na prywatne nie każdego stać. Na pracę zdalną też nie każda kobieta może sobie pozwolić. Poza tym w Polsce to wciąż na barkach kobiety spoczywa ciężar wychowania dziecka. To ona chodzi z nim do lekarza i na wywiadówki, to ona zostaje w domu, gdy dziecko choruje, to ona bierze urlop wychowawczy, to ona będzie miała w przyszłości niższą emeryturę… Od matek społeczeństwo wymaga znacznie więcej niż od ojców. Jeżeli dziecko jest brudne lub źle ubrane, to wina matki. Jeżeli zostawiła dziecko z ojcem i pojechała na konferencję – wyrodna matka! Jeśli odstawi je szybko od piersi i wróci do pracy – to samo. Kobiety to wiedzą i kalkulują, na co chcą i mogą sobie pozwolić. Jeśli chcą mieć dzieci, biorą to po prostu na barki, ale jeżeli to pragnienie nie jest szczególnie silne, zaczynają się zastanawiać, odsuwają decyzję w czasie albo całkowicie rezygnują z dzieci. Mężczyźni nie przeżywają takich rozterek, bo choć ojcostwo jest wymagające, nie obciąża ich tak mocno jak macierzyństwo kobiety. To według mnie między innymi tłumaczy, dlaczego dojrzali mężczyźni częściej niż dojrzałe kobiety chcą mieć dzieci.
Polscy mężczyźni nie chcą iść na kompromis. Nie potrafią funkcjonować po partnersku.
Myślę, że przyczyny tej nierównowagi tkwią głębiej – w naszej tradycji, mentalności i w prawie. Jesteśmy społeczeństwem dość konserwatywnym, więc przekonanie, że rodzicielstwo wymaga poświęcenia i wysiłku obojga partnerów, wciąż nie cieszy się popularnością. Poświęcenia oczekuje się wyłącznie od kobiet, zwłaszcza dziś, gdy politycy w oficjalnych przemówieniach dziękują paniom domu za to, że strzegą ogniska domowego. Polityka, która umożliwiłaby kobietom łączenie macierzyństwa z innymi aktywnościami, nigdy nie była mocną stroną naszego państwa. Dziś obserwujemy jej wyraźny regres. Utrudnia się nam dostęp do antykoncepcji, grozi się całkowitym zakazem aborcji, wypycha się nas z rynku pracy, wpędza w systemowe ubóstwo, odbiera prawo do edukacji seksualnej, grozi utrudnieniami w dostępie do rozwodów… To są główne źródła tej nierówności, o której mówiłam.
„Dzieci są sensem mojego życia” – mówią często rodzice. A czym żyją bezdzietni dorośli?
Nie mam jakiegoś jednego sensu życia. Bardzo ważna jest dla mnie relacja z mężem, ciepły, bezpieczny dom, który stworzyliśmy. Pełen zwierząt, książek i muzyki. Bardzo lubię swoją pracę redaktorki, uwielbiam czytać i uczyć się nowych rzeczy, wciąż szukam nowych wyzwań. Ostatnim takim wyzwaniem były dla mnie blog i książka o bezdzietności, teraz myślę już o kolejnej. Bezdzietność oznacza dla mnie wolność i przestrzeń do podejmowania rozmaitych wyzwań. Potrzebuję takiej przestrzeni, ale to nie znaczy, że dla niej zrezygnowałam z dzieci. Nie mam dzieci, bo nie czuję takiej potrzeby. Gdybym chciała być matką, po prostu inaczej układałabym listę życiowych priorytetów.
Statystyki jasno pokazują, że życie bez dzieci to domena mieszkańców dużych miast i wysoko rozwiniętych krajów. Polska ma na razie niskie wskaźniki, ale to się zmienia.
Tak. Ludzie, którzy nie mają potrzeb rodzicielskich, zawsze istnieli. Dziś coraz częściej z ust młodych kobiet słyszę, że nie chcą rodzić dzieci z obawy o przyszłość – swoją, kraju i planety. I chodzi im nie tylko o grożącą nam katastrofę klimatyczną, ale również o brak perspektyw dla młodych ludzi, brutalizację życia społecznego czy rosnącą nietolerancję dla odmienności. Podczas spotkań autorskich zdarza mi się rozmawiać również z potencjalnymi babciami, które mówią: „Chciałabym mieć wnuki, ale gdy patrzę na to, co się dzieje, wolałabym, żeby moje dziecko wybrało bezdzietność”. Jeszcze dziesięć, a nawet pięć lat temu wydawało się to całkowicie nieprawdopodobne. Dziś słyszę to coraz częściej. Myślę, że pytanie o to, w jaki świat wrzucamy swoje potomstwo, z biegiem czasu będzie się stawało coraz ważniejsze.
Podejrzewam, że im gorsze będą rokowania na przyszłość, tym trudniej będzie podejmować decyzję o rodzicielstwie. Być może dziś brzmi to jeszcze dość fantastycznie, ale nie lekceważyłabym nowych przyczyn niechęci do posiadania dzieci, bo mówią coś ważnego o naszym świecie i jego perspektywach.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej