Neapolitański cykl Eleny Ferrante, najbardziej tajemniczej pisarki XXI wieku, wreszcie doczekał się ekranizacji. Premiera pierwszego sezonu serialu o skomplikowanej kobiecej przyjaźni już jesienią w HBO.
Elena „Lenù” Greco jest potulna. Woli obserwować niż być obserwowaną. Tylko ona mogła napisać książkę o swojej najlepszej przyjaciółce, Raffaelli „Lili” Cerullo. Nieokiełznanej, niepokornej, nieustraszonej. Obie nie są dobrymi dziewczynkami. Obrażają rodziców, opuszczają dzieci, zdradzają mężów. Ich poplątane losy od lat 50. do dziś opowiada literacki cykl, którego autorka skrywa się pod pseudonimem Elena Ferrante. Cztery tomy sygnowanej przez nią sagi – „Genialna przyjaciółka”, „Historia nowego nazwiska”, „Historia ucieczki” oraz „Historia zaginionej dziewczynki” – zostaną teraz przeniesione na mały ekran.
Pierwszy sezon, obejmujący osiem 50-minutowych odcinków, to ekranizacja pierwszej części tetralogii. W sumie odcinków powstanie 32, a pokazane zostaną w czterech seriach. Na początku Elenę i Lilę zagrają debiutantki – Elisa Del Genio i Ludovica Nasti, a w rolę nastolatek wcielą się Margherita Mazzucco i Gaia Girace. Elenie Ferrante zależało na tym, żeby jej postaci ożyły dzięki aktorkom amatorkom. – Dzieci, które dorastają przed kamerami, grają tak, jak wyobrażają sobie, że chcą je wiedzieć dorośli. Ja potrzebowałam świeżości – mówiła, a właściwie pisała w jednym z ostatnich wywiadów neapolitańska pisarka, która ściśle strzeże swojej prywatności. By spełnić jej oczekiwania, producenci serialu prowadzili casting przez osiem miesięcy. Przesłuchano dziewięć tysięcy dzieci i 500 dorosłych. Ostatecznie wybrano 150 aktorów, a w całym serialu pojawić się ma podobno imponująca liczba pięciu tysięcy statystów.
O tym, że HBO nie szczędzi środków na swój nowy przebój świadczy też to, że scenografię budowano aż sto dni. Zdjęcia realizowane są w Casercie nieopodal Neapolu, który obok Eleny i Lili jest głównym bohaterem sagi Ferrante. Za kamerą superprodukcji HBO stanął włoski reżyser Saverio Costanzo, który nakręcił wcześniej m.in. „Złaknionych” z Adamem Driverem. Scenarzyści Francesco Piccolo i Laura Paolucci dialogi konsultują z samą Ferrante. Ale nawet oni nie poznali jej osobiście. Swoje uwagi pisarka przesyła mailem, zastrzegając, że nie zna się na realizacji telewizyjnej, tylko na literaturze.
Na potwierdzenie swoich słów Ferrante może przedstawić wycinki z tysięcy recenzji, które ukazały się w prasie na całym świecie. Powiedzieć, że są entuzjastyczne, to nic nie powiedzieć. Nawet najpoważniejsi krytycy w powieściach Włoszki zakochali się tak mocno, jakby nigdy wcześniej niczego nie czytali. Brytyjskie BBC zaliczyło dzieła Ferrante do 20 najważniejszych książek XXI wieku, Jonathan Franzen mówi o włoskiej sadze, że sam chciałby ją napisać, a ostatni tom cyklu, „Historia zaginionej dziewczynki”, został nominowany do prestiżowej nagrody Man Booker Prize. Anonimowi fani, którzy opinie na temat Ferrante mogą wyrażać jedynie podczas spotkań prywatnych klubów książki, pielgrzymują do Neapolu śladami Eleny i Lili, a ostatnio spierają się, czy serial dorówna książce. Oczywiście odpowiedzieć – według większości z nich – brzmi: nie.
Serial, tak jak saga, rozpocznie się od utraty. Elena dowiaduje się, że Lila zniknęła bez śladu. Spakowała walizki, wysprzątała mieszkanie, wycięła się z rodzinnych zdjęć. Chcąc ją odnaleźć, choćby tylko we własnej pamięci, bohaterka zaczyna pisać. Wspomnienia Eleny staną się osnową powieści Ferrante. Rozsadzającą ramy najpierw Bildungsroman, potem romansu, a w końcu sagi.
Elena Ferrante, jak wiedzą już nie tylko bibliofile, ale wszyscy domorośli detektywi popkultury, to pseudonim. Niektórzy czytelnicy z odkrycia prawdziwej tożsamości otoczonej kultem pisarki uczynili misję. Inni odżegnują się od śledztwa, wierząc, że tajemnica spowijająca Elenę przydaje jeszcze wartości jej dziełom. Gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczęły wskazywać, że pod nazwiskiem Ferrante ukrywa się tłumaczka z niemieckiego, Anita Raja, która, jak donosi plotkarz z otoczenia wydawcy, w roku wydania pierwszej książki kupiła siedmiopokojowe mieszkanie w Rzymie, wyznawcy na chwilę zaprzestali poszukiwań. A potem stwierdzili, że więcej frajdy daje im dalsze szukanie tropów. Przecież takie dochodzenie samo w sobie nosi posmak literatury.
Nie ułatwia sprawy to, że główna bohaterka, przecież też pisarka, nosi to samo imię, co kobieta, która ją stworzyła. Fani łatwo ulegli więc sugestii, że Elena to awatar nieistniejącej autorki. Teorii na temat prawdziwej tożsamości pisarki jest zresztą mnóstwo. Oto ma być ona mężczyzną, który nienawidzi kobiet, a nawet… literacką mafią działającą u stóp Wezuwiusza. Sama Ferrante podkreśla, że anonimowość pozwala jej skupić się na pisaniu. Bo woli być erudytką niż celebrytką. Przyznaje się do inspiracji Caravaggiem, na stoliku nocnym obok dzieł Kundery trzyma książki Agambena, a muzyki słucha tylko klasycznej.
Wiarę w to, że edukacja, kultura i sztuka mogą uwznioślić, także całkiem dosłownie, poprzez wyrwanie z biedy, prawdziwa Elena dzieli z Eleną fikcyjną. – Nie wychowałam się w zamożnej rodzinie. Wspinanie się po drabinie społecznej przychodziło mi z trudem. Czuję się winna wobec tych, których pozostawiłam za sobą. Wiem też, że nie da się wymazać swojego pochodzenia, niezależnie od tego, czy spotyka nas awans społeczny czy deklasacja – pisała Ferrante w tekście dla „Gentlewoman”. Tak samo mogłaby powiedzieć Greco, która dzięki wsparciu rodziców uczęszcza do szkoły z łaciną. Lila nie ma tego szczęścia. Zostaje w tyle.
Tych momentów znaczących, które dzielą kobiety na te, które dostały szansę, i te, którym pozostała rezygnacja, jest więcej. Cykl neapolitański jest słusznie uznawany za literaturę feministyczną, a już na pewno za literaturę o kobiecym doświadczeniu. O tym, jak to jest zostawić dzieci w domu, żeby pójść do pracy. O tym, jak to jest zrezygnować z miłości w imię pasji. O tym, jak to jest ustanawiać własne prawa w ramach systemu stworzonego przez mężczyzn. Ferrante wie, że trudno jest kobiecie urządzić sobie własny pokój. – To wymaga dyscypliny, kompromisów i motywacji. A przy tym kobieta nigdy nie pozbędzie się poczucia winy. Za możliwość twórczej ekspresji płaci się najwyższą cenę rezygnacji z życia prywatnego – odpowiada Ferrante na pytanie o kondycję pisarki.
Ale to nie znaczy, że Ferrante – w wywiadach i w swoich powieściach – namawia do tego, żeby się poddać. – Walka o równouprawnienie jeszcze się nie zakończyła. Zwyciężymy dopiero wtedy, gdy uda nam się stworzyć wielką kobiecą tradycję, z którą mężczyźni będą musieli się liczyć – głosi. Jej głos jest polityczny, chociaż ona sama odżegnuje się od zaangażowania w bieżące sprawy. Jako dziewczynka nie oglądała wiadomości, teraz też unika krzykliwych nagłówków. Tym bardziej intrygujące jest to, że cykl neapolitański aż kipi od polityki. Są w nim mafia, lokalne władze, całe tło społeczno-polityczne Włoch drugiej połowy XX wieku. A przede wszystkim są w nim mężczyźni, którzy biją i ujarzmiają. Kochają, tak. Ale najczęściej za coś. A jeśli są bezinteresowni, nawykłe do reguł patriarchatu kobiety porzucają ich dla tych silniejszych.
Dla tych czytelników, którzy kiedyś kolekcjonowali harlequiny, a teraz zapełniają półki produkcyjniakami z „namiętnościami”, „pragnieniami” i „żądzami” w tytułach, u Ferrante są momenty z mężczyznami – mężami, kochankami, przyjaciółmi. Ale to przede wszystkim opowieść o kobiecej przyjaźni. Jak twierdzi Ferrante, kobiety są przyzwyczajone do relacji niejednoznacznych, skomplikowanych, złamanych. Dlatego love story Eleny i Lili jest podszyte zazdrością i nienawiścią. Przyjaciółki i rywalki nie potrafią się wydostać z matni, którą dla siebie nawzajem stworzyły. Elena znajdzie na to sposób, zamykając Lilę w swoich słowach. Ferrante nie oddaje jej w powieściach głosu. Wszystko, co robi Lila, widziane jest oczami Eleny. Lila istnieje tylko dzięki temu, że przyjaciółka na nią patrzy. Może istniejemy tylko w spojrzeniu drugiego człowieka – zdaje się mówić autorka.
„Włoska amicizia ma ten sam źródłosłów, co amare, czyli kochać. Przyjaźń, tak jak miłość, ma bowiem w sobie wszystkie odcienie. Miłość do kobiet zawsze wydawała mi się równie pełna jak miłość do mężczyzny” – pisze Ferrante w jednym z ostatnich felietonów dla brytyjskiego „Guardiana. Ferrante nie zależy specjalnie na tym, żeby zrzucić łatkę kobiecej autorki. Wręcz przeciwnie, cieszy się, że czytają ją przede wszystkim kobiety. Udało jej się stworzyć dzieło bez precedensu. Sagę w dobrym guście. Na miarę Forsythe’ów, powieści Jane Austen albo naszych „Nocy i dni”. Kolejne części cyklu to wyrafinowane czytadła, z którymi nie trzeba ukrywać się za anonimową szarością Kindle’a, skórzaną oprawą albo magazynem „Książki”.
Przyjaźń na tle zmieniających się czasów? Nic nowego, powiedzą niektórzy. I tych Ferrante przechytrzy. Bo wcale nie wierzy, że można stworzyć coś nowego. „Każdy autor dekonstruując literacką tradycję, tworzy coś własnego. I to już niemało” – twierdzi. Nazywa się to po włosku frantumaglia (taki tytuł nosi też książka Ferrante o procesie twórczym). Cząstki, fragmenty, śmieci niewiadomego pochodzenia, zwłaszcza te najbardziej bolesne, które kołaczą się pisarzowi w głowie, światło dzienne ujrzą na kartach książek.
A kto uprawnił Ferrante do tego, żeby je zapisać? – Sama dałam sobie przyzwolenie na to, żeby spisać to, co wiem o pewnej epoce, a prościej, o tym, co wydarzyło się najbliżej mnie – deklaruje szczerze autorka. – Powieści, te najlepsze, kłamią, by powiedzieć prawdę.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.