Czy Instagram jest sztuką? Kto ma o tym zdecydować? Muzeum, kuratorzy, krytyk o niekwestionowanym autorytecie? Oceny nośności estetycznej Instagrama może się podjąć wyłącznie User X, ten sam, dla którego artystka Weronika Wysocka programuje swoją scenę.
Instagram to domena rozszczepionej tożsamości, której narzędziami są przebranie, maska i konwencja kulturowa. „Ja to (ktoś) inny” – ten ograny greps Artura Rimbauda stał się po latach jałowych spekulacji filozofów i krytyków sztuki własnością setek milionów twórców profili i użytkowników sieci. Nikt nie szuka dzisiaj tożsamości i Instagram unaocznił to z całą bezwzględnością.
Weronika Wysocka, artystka wizualna i instagramerka, mówi o tym na zimno i rozważnie, co na tle sieciowego szaleństwa musi zwracać uwagę. Zna zagrożenia i umie je identyfikować. Wprowadzając do obiegu bardzo zręczny moniker User X, stara się ukazać korzyści i zagrożenia wynikające z dysocjacji osobowości, jest ich kreatorką i uważną badaczką. Entuzjazmowi autokreacji potrafi przeciwstawić ryzyko poddania się ocenie anonimowych użytkowników. Z roli narratorki i opiniotwórczyni płynnie przechodzi w rolę mimowolnej „ofiary” osądu swoich followersów. Wspaniale opisuje ten dylemat w swoim wierszu-manifeście, ilustrującym cykl performensów w warszawskiej Zachęcie: „Emocje udostępnione, szybka reakcja. Wiemy o sobie więcej, niż chcielibyśmy mieć wspólnego”. Trafione – zatopione. Przeczytała to na seminarium w fundacji wielkiej polskiej artystki, której nazwisko zbyt często pojawia się w moich tekstach. I może właśnie wtedy dotarła do mnie ta niesamowita aura autoekspresji artystki, która mówi ze świata i o świecie dla mnie przedwcześnie już straconym – głosem beznamiętnym, niemal sennym, słyszalnym tak, jak w laboratorium odbiera się podmuch fali radiowej wybuchającej supernowej. Zagrzebani w micie galerii, gdzie każdy przybity gwoździem obraz nosi tytuł „Powieś mnie na ścianie”, ogłuchliśmy na sygnały cywilizacji, której posłańcy wylądowali już na planecie, mijają nas na ulicy, jedzą obok nas (albo z nami), niekiedy są nawet naszymi kochankami.
Magdalena Komornicka, wspólnie z reżyserką teatralną Małgorzatą Wdowik autorka i kuratorka „Projektu X” w Zachęcie, pisze o różnicy między ciałem fizycznym i ciałem wirtualnym. Dramatem instagramera/instagramerki jest ryzyko negocjacyjne – jak pozyskać uwagę użytkownika w taki sposób, by za wykreowaną personą dostrzegł łańcuch przetworzeń i nie zgubił punktu zero, którym jest autor/autorka profilu i jego/jej wolny wybór. Praktyka Instagrama pokazuje, że to ryzyko ciągle rośnie, prowadząc niekiedy do niemiłych konsekwencji, ale tym bym się zbytnio nie przejmował.
Od strony sceptyków ciągle dociera ton lekceważenia – Kozak w necie, dupa w świecie. Ale czy o świecie tutaj mowa, czy o śmietniku? Pojęcie tzw. realu to jeden z największych idiotyzmów współczesnego nie-myślenia. Wymyślono je na użytek leni, którym potrzeba bezpieczeństwa odebrała rozum.
Instagram nie jest żadnym cywilizacyjnym monstrum i ekstrawagancją, lecz czymś głęboko zakorzenionym w naturze ludzkiej (jeśli istnieje). Żyjemy w świecie, w którym bycie sobą nikogo nie obchodzi. Człowiek nie jest tym, czym jest, i jest tym, czym nie jest. Kiedy Katarzyna Kozyra (złamałem się, bo jak trwoga, to do Boga) staje na balkonie fasady Kunsthalle w Wiedniu, by odśpiewać arię z Mozarta, albo robi striptiz w berlińskim nocnym klubie, to właśnie po to, by powiedzieć nam: „Wystawiam się na ryzyko, by spełnić swoje marzenia, bo tylko w sztuce można je zrealizować”. A i tak kończy się obciachem. I niech mi ktoś powie, że nie jest to manifest godny Instagrama. Ciało realne, ciało wirtualne – słodkie androny, zawracanie głowy. Artystka tak świadoma jak Weronika, tak gotowa na ekspozycję i wezwania, naraża się na symboliczny lincz tak samo jak Kozyra w łaźni męskiej. Rany symboliczne goją się zazwyczaj dłużej niż siniaki. Przekonało się o tym wiele artystek instagramerek. Przetwarzanie siebie samej, pokazywanie we wciąż nowych odsłonach, może budzić też niechęć, a nawet agresję odbiorcy. Najgorszym zagrożeniem jest jednak adoracja i nadmierne przywiązanie do którejś z wytwarzanych autokreacji. Nic dziwnego więc, że uzależnienie od Instagrama stało się przedmiotem badań socjologów i socjopsychologów. Zaczyna też wciągać do gry specjalistów od dewiacji.
W literaturze fachowej określa się to mianem „problematic social media use”. Ryzyko rozkłada się niemal równo na obydwie strony interakcji – to nadmierne koncentrowanie uwagi użytkownika i przesadna gorliwość narratora/narratorki, by sprostać oczekiwaniom, za którymi przestaje się nadążać. Trudno mi czasem w to uwierzyć, gdy śledzę Weronikę w jej produkcjach – na wpół senny klimat tych króciutkich filmików zdaje się przeczyć tym teoriom. Problem jednak w tym, że instagramerka nigdy nie wie, w którym momencie przekracza cienką czerwoną linię swego eksperymentu – gdy nagle staje się własnością masowej wyobraźni.
Faceci na swoich Instagramach nie wydają mi się tak ciekawi, choć i tutaj zdarzają się rzeczy wciągające i frapujące. To raczej sztuka dla kobiet. Tożsamość kobiety – ile na ten temat napisano! Tę największą bujdę cywilizacja męskiego spojrzenia wymyśliła, by zamknąć kobietę w kuchni, kościele i na szezlongu w nagim akcie. Tożsama kobieta to poręczne narzędzie dominacji. „Bądź pod telefonem, czekaj na mnie” – odnajdywalna, oczywista, zawsze gotowa, by zadowolić czyjeś pragnienia. W tej zabawie w tożsamość mężczyzna jest zawsze derridiańskim „gdzie indziej”, ona – zawsze jakimś „tutaj”, poręcznym artefaktem, rywalizującym o względy z mikrofalą, smartfonem albo Ligą Mistrzów.
Martwocie unieruchomionej odaliski z buduaru kobiecy Instagram przeciwstawia mobilność wizerunku. Musieliśmy czekać kilka wieków, by na własnej skórze doświadczyć nieuchronnej prawdy wyśpiewanej (o zgrozo) przez faceta – „Donna è mobile”. I odwołam się do kolejnej Instapionierki, Carolee Schneemann. W książce, w której Cezanne’a przerobiła na kobietę, amerykańska performerka pisze: „Uczyniłam ze swego ciała podarunek dla innych kobiet, a odzyskałyśmy je dla siebie. Moją wyobraźnią kierował obsesyjny obraz kreteńskiej tancerki z wężami, kobiety radosnej, wolnej i sprawnej. Tancerki o odkrytych piersiach, opierającej się każdej próbie poddania się jakiejkolwiek władzy”. Zagrożenie jednak nie ustaje, bo do akcji wkracza User X Weroniki, tym bardziej niebezpieczny, że okryty chmurą anonimowości, w której płeć jest bardzo mocno zakamuflowana. Ale to ryzyko wpisane jest już w każdy projekt artystyczny – „It goes with the territory”. Znają je Weronika Wysocka, Amalia Ulman, Arvida Byström, i zna je również Zofia Krawiec, każda na swój sposób. I wiele innych artystek instagramerek wywracających męski stolik.
Intymność wypowiedzi, czułość spojrzenia zapisana w kadrze, naiwność i dziewczęcość gestu, aura zawieszenia – jak ze „Skradzionych pocałunków” François Truffauta. O twórczości Weroniki Magdalena Komornicka pisze z intuicją: „Nie boi się prostych uczuć, przyziemnych spraw czy prozaicznych tematów”. Wolność Instagrama to 24-godzinna nadprodukcja emocji, ale też źródło niepewności – roztkliwiony system nerwowy. Podobieństwa do nowej fali francuskiego kina lat 50. i 60. to żadna przesada eseisty. Wysocka świetnie do niej nawiązuje, choćby w tych kilku filmach, które umieszcza na Instagramie Zachęty. Jest w nich kreatorką i obserwatorką jednocześnie. Zwolniony rytm narracji wydobywa nastrój filmowanych performensów. Tworzy je w cotygodniowych odcinkach, raportując widowni kolejne działania w tej galerii. W ostatnim z nich (dosłownie z dnia, w którym piszę ten tekst), ekstrawagancki i szokujący występ grupy belgijskiej artystki Miet Warlop opatrzyła scenami z życia zwierząt: psa, gołębi, wiewiórek, koni. Intrygujące zestawienie nagiego mężczyzny z końskim ogonem, którego dosiada performerka, z obrazami ulicznej i miejskiej fauny, a dodatkowo lekka parodia popularności zwierzaków w sieci. Wysocka dzieli z tym kinem migawkowość obrazu, ulotność nastrojów, temperaturę i puls ulicy. Zero egzaltacji, spojrzenie zza zasłony, dyskretny zapis codzienności.
Z wielką sztuką kobiecą ostatnich kilku dekad dzieli to coś, co w jednym ze swych filmików określa jako staging. Inscenizacja, ale również obsadzanie siebie samej w niezliczonych rolach. Gdy w teatrze mówi się o „wielkich kreacjach”, na Instagramie rzecz trzeba wziąć dosłownie. Aktorka, schodząc ze sceny, idzie do baru lub na spotkanie z przyjacielem, gdzie znowu jest Bermą, Sarah Bernhardt, Jane Fondą i kim tam jeszcze chcecie. Instagramerka nigdy nie urywa się z roboty – jest cały czas na scenie („I stage myself”). Jak ten reżyser amator z Kieślowskiego, który nawet kiedy kłóci się z żoną, formatuje dłońmi jej filmowy kadr.
Czy Instagram jest sztuką? Kto ma o tym zdecydować? Muzeum, kuratorzy, krytyk o niekwestionowanym autorytecie? Kiedyś zadawano te pytania w odniesieniu do impresjonizmu, filmu, jazzu, rock and rolla, filmu wideo i mody. Marcel Duchamp unieważnił te dyskusje jednym prostym gestem i wpakował historię sztuki do podręcznej walizeczki. Bardzo dawno temu Tomasz z Akwinu powiedział, że piękno to rzecz oglądana, która rodzi uczucie przyjemności, a Kant określił to uczucie jako rozkosz estetyczną.
Oceny nośności estetycznej Instagrama może podjąć się wyłącznie User X, ten sam, dla którego Weronika Wysocka programuje swoją scenę. Dla obserwatora z zewnątrz to zjawisko wypaczonej komunikacyjności – często słyszę, że Instagram to narzędzie pielęgnowania medialnej infantylności. Ale dla milionów użytkowników to coś więcej niż sama gra – to sposób życia, coś o wiele bardziej wciągającego niż koncert rockowy albo telewizja. Odejście od nudy, rutyny i przewidywalności – ucieczka z więzienia, którym jest tożsamość.
Osobnym tematem są mówione teksty, którymi Weronika opatruje swoje filmy. To lapidarne sentencje poetyckie, oddające atmosferę sceny, lecz nieoczywiste. Bo ni stąd, ni zowąd, na tle słynnych „Nazistów” Piotra Uklańskiego (pamiętamy wszyscy szarżę Daniela Olbrychskiego i święte kołtuńskie oburzenie wszystkich stron sceny politycznej przełomu wieków), pojawia się humor jakby rodem z papierowego medium: „Nie zawsze masz kontrolę nad towarzystwem, w które wpadłeś”.
I to jest też wielka metafora Instagrama – brak kontroli nad kreowanym wizerunkiem, samotność, której medialna sława często nie uśmierza. Towarzystwo też bywa różne – od entuzjastów i beznamiętnych obserwatorów do maniakalnych socjopatów i hejterów. Opozycja realne – wirtualne niczego nie tłumaczy, to pociecha raczej marna. Wiele z realnych nieszczęść, jakie dzisiaj diagnozujemy, ma bardzo silny związek z mediami społecznościowymi. Wymyślono je jednak również dla wolności i niech już tak zostanie.
Lekceważenie Instagrama z pozycji sztuki salonu, galerii czy wreszcie ze stanowiska tzw. prawdziwego życia to gest zawieszony w próżni. Realność, wirtualność, rozszczepienie osobowości – kogo to obchodzi? W czasach, gdy stygmatyzowanie ludzi weszło w fazę kulminacji, czas otrzeźwieć i jeszcze raz zadać pytanie – czy Elvis Presley i Weronika Wysocka to odpad kultury, którą zwiemy wysoką, czy alibi, którym się zasłaniamy, by się o czymś ważnym nie dowiedzieć?
Podpisano: User X.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.