To wielka książka, zarówno pod względem objętości, jak i treści. Joanna Bator tka misternie historie czterech kobiet – prababki, córki, wnuczki i prawnuczki. Przenosi nas z epoki do epoki, nie szczędzi szczegółów. Odtwarza dni z życia kobiet, jakby były prawdziwymi, a nie fikcyjnymi postaciami. Powieść aż kipi od emocji.
„Gorzko, gorzko! Wołaj, gorzko, gorzko, to cię nie użrą! Gorzko, gorzko, krzyczała, nie przerywając wygibasów w halce pamiętającej wczesnego Gierka. Gorzko, gorzko! Jej piersi podskakiwały jak woreczki z piaskiem przytroczone do kościstej klatki żeber. Wołaj gorzko!, ponaglała Kalinę. Gorzko, gorzko!, powtórzyła za nią wnuczka, przyłączając się do szalonego tańca. Gorzko, gorzko, błagały na dwa głosy Barbara i Kalina, zaklinając nie tylko osy, ale wszystkie złe moce, które chciałyby nas użreć teraz i w przyszłości i na wieki wieków amen. Gorzko, gorzko, tańczyłyśmy oświetlone blaskiem słońca, które zapadało powoli za górnicze hałdy, wielkie, czerwone i obojętne.
Gorzko, gorzko, powtarzam trzydziestoletnia, gdy boję się strachem odziedziczonym po tej małej kobiecie, że stracę to, po co ośmieliłam się wyciągnąć ręce”.
Cytatem z końca książki – no prawie, bo z 534 strony, a książka liczy 100 więcej – co prawda zdradzam, skąd wziął się tytuł nowej powieści Joanny Bator, ale nic a nic nie spojleruję. Może odkrywam ciut smak opowieści. A opowieść smakuje jak wytrawna potrawa, nierzadko czuć w niej i gorycz.
Zaklęcia „gorzko, gorzko” potrzebowała i Berta, i Barbara, i Violetta, i Kalina. Dużo strachu, dużo lęku, dużo przeciwności, dużo zawodów musiały pokonywać wszystkie cztery. Nawet zdarzało się, że musiały zabić.
Prababka, córka, wnuczka, prawnuczka. Bo Bator napisała sagę czy – jak to określa najmłodsza przedstawicielka rodu, Kalina, jednocześnie narratorka – patchwork na cztery historie.
Rzecz się dzieje na Dolnym Śląsku, zaczyna przed wojną w uzdrowiskowej miejscowości Görbersdorf, słynącej z pierwszego na świecie sanatorium dla gruźlików, kończy w tym samym miejscu prawie wiek później – w Sokołowsku. Berta rodzi się Niemką, Barbara też, choć po wojnie adoptowana przez polskie małżeństwo, staje się Polką, Violetta nie wie, kim właściwie jest, fantazjuje o różnych swoich lepszych wcieleniach, Kalina postanawia wrócić do punktu wyjścia i kupuje dom w Sokołowsku, ten sam, w którym niegdyś mieszkał Bazyl Ochęduszko, jasnowidz i uzdrowiciel, któremu bezgranicznie wierzyła Barbara.
To wielka książka, zarówno pod względem objętości, jak i treści. Losy czterech kobiet, które zdane były wyłącznie na siebie, niemogących liczyć na pojawiających się i znikających w ich życiach mężczyzn, wydają się niezwykłe i bardzo zwykłe jednocześnie. Bo trudne, smutne, czasem wręcz beznadziejne. Bator tka misternie ich historie, przenosi nas z epoki do epoki, nie szczędząc szczegółów. Odtwarza topografię miejsc, najpierw niemieckich, potem tych samych – już polskich. Odtwarza dni z życia kobiet, jakby były prawdziwymi, a nie fikcyjnymi postaciami. Bo wydaje się, że skleja ich losy z ocalałych fragmentów, skrawków.
Powieść kipi też od emocji, od nienawiści przez niepokój, czułość aż po ulgę. Mnie najbardziej wciągnęła opowieść o Bercie, wychowywanej bez matki przez ojca prowadzącego masarnię. Utrzymywał ich małą rodzinę ze sprzedaży wędlin łakomym dobrych smaków gruźlikom z miejscowego sanatorium. Berta pomagała mu od małego, a w skrytości marzyła o miłości, cieple, jakie mogłaby dać jej tylko matka. Z wiekiem pojawiło się drugie marzenie: o wolności. Jej córka, wnuczka i prawnuczka podzielą te pragnienia.
Bator wciąga czytelnika, i choć na początku 650 stron może przerażać, z każdą stroną rośnie radość, że jeszcze zostało ich tak dużo do końca. „Gorzko, gorzko” można czytać i czytać.
* Joanna Bator, „Gorzko, gorzko”, wydawnictwo Znak
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.