Netfliksowy „Gray Man” z Ryanem Goslingiem w tytułowej roli tajnego agenta zapowiadano na następcę bondowskiej sagi. Powstała parodia, bo produkcji bliżej do filmów klasy B z przełomu lat 80. i 90., które trafiały prosto na wideo, niż do klasyki kina akcji. Dlaczego braciom Russo nie udało się dorosnąć do oczekiwań?
Nietrafiona obsada „Gray Mana”
Wygląda na to, że Ryan Gosling, Chris Evans, Billy Bob Thornton i Regé-Jean Page postanowili zabawić się kosztem niczego nieświadomych reżyserów. Bracia Russo, Anthony i Joe, w dobrej wierze obsadzili twardzieli w rolach twardzieli, a ci wywinęli im niezły numer.
Gosling – równie sprawny jako roztańczony amant w „La La Land”, co mroczny melancholik w „Blade Runner 2049” – na ekranie „Gray Mana” zachowuje się jak dzieciak, który naoglądał się Bonda. Ale zamiast nieodgadnionego wyrazu twarzy serwuje widzom abnegacki grymas. Trudno uwierzyć, że Six, czy też Court Gentry, najpierw siedział za zabójstwo, potem należał do równie elitarnego, co tajnego, i równie tajnego, co elitarnego programu w CIA, by w końcu na własną rękę zmierzyć się z systemem, który go stworzył, a potem postanowił zniszczyć. Gosling nie ma nawet przekonania, czy chce mu się dać w mordę złym, a co dopiero wziąć się za bary z najpotężniejszą agencją na świecie.
Jego antagonistę – płatnego zabójcę Lloyda Hansena, który z hukiem wyleciał z treningu w CIA – przedstawia się jako przerażającego psychopatę, ale Chris Evans z wąsikiem usiłuje nie stracić sympatii fanów Kapitana Ameryki, jednocześnie parodiując bondowskie czarne charaktery. Efektem jest czysty kamp – kogo raduje ekranowa przesada, ten pokocha tego Avengersa, któremu znudziło się ratowanie świata.
Nikt nie pokocha Page’a jako złowrogiego nowego szefa w CIA. Seksownego Simona z „Bridgertonów” z bondowskim M łączy co najwyżej brytyjskie pochodzenie. A powagi przystojniakowi dodać mają okulary. Tak jak w komediach romantycznych wystarczą oprawki, by z piękności zrobić brzydkie kaczątko. Najgorszy i tak jest Thornton jako stary wyga. Bardziej przekonująco wypadał nawet na czerwonych dywanach przełomu mileniów u boku ówczesnej żony, Angeliny Jolie. Wisienką na torcie jest Ana de Armas, ostatnia dziewczyna Bonda, zatrudniona tu chyba tylko po to, żeby wyśmiać oryginalną sagę.
Zawiła fabuła
Szybkie zmiany lokalizacji, ciemne wnętrza i jeszcze mniej jasne komunikaty szefostwa – nawet główny bohater jest zagubiony w tej akcji. „Gray Man”, nakręcony na podstawie powieści sensacyjnych Marka Greaneya, ma pretensje nie tylko do bondowskiej sagi, lecz także wszystkich produkcji spod znaku Bourne’a czy „Mission: Impossible”. U poprzedników twórcy zapatrzyli się w efekty specjalne, nie usiłując jednak naśladować scenariuszowej finezji. Six porusza się więc gdzieś w szarej strefie między CIA a prywatnym sektorem, jest jednocześnie Bondem i banitą, człowiekiem bez właściwości i bez przyszłości. Nie wiadomo, dlaczego nagle się buntuje, nie wiadomo, dlaczego chce obalić system, nie wiadomo do końca, po czyjej jest stronie. Te odcienie szarości mogłyby sprawić, że nic na ekranie nie wydawałoby się czarno-białe. Zamiast tego otrzymujemy wszystkie kolory fajerwerków (całkiem dosłownie, bo od sekwencji imprezy film się zaczyna). Szybko wybuchają, ale niewiele po sobie zostawiają.
Pretensjonalne dialogi
Bondowskiej sadze słusznie zarzuca się cynizm, efekciarstwo, mizoginię. Ale trudno odmówić filmom o 007 angielskiego humoru. Scenarzyści „Gray Mana” starają się, żeby każda kwestia stała się kultowa, w efekcie otrzymujemy stek banałów, catchphrases na miarę wyśmiewanego wielokrotnie „Legen… Wait for it …Dary” Barneya z „Jak poznałem waszą matkę”, a nie zimnego jak lód hasła: „wstrząśnięte, nie zmieszane”.
Oldskulowy montaż
Jak długo może trwać scena walki wręcz toczonej w przestworzach przez Six, który usiłuje ukraść komuś spadochron? Zdaniem braci Russo dobrych kilka minut. Już akcja „Węży w samolocie”, zgodnie uznawanych za jeden z najgorszych filmów wszech czasów, toczyła się bardziej wartko. Ale krytyków z całego świata najbardziej zirytowały ogromne napisy z nazwami miast, które pojawiają się przed każdą niemal sceną. Muszą brzmieć odpowiednio wielkomiejsko, ale i enigmatycznie – od Baku po Bangkok.
Wielki budżet, mało serca
Netflix wydał na „Gray Mana” 200 mln dolarów, licząc na to, że film zapoczątkuje franczyzę wartą miliardy. Avengersów i kolejnych marvelowskich spin-offów mimo udziału Evansa z tego nie będzie. Pewnie przypadnie produkcji raczej miano jednej z najbardziej kasowych porażek. Platformy streamingowe będą miały nauczkę – nie wystarczy wyłożyć milionów, żeby zarobić miliardy. Widzowie i tak włączą „Gray Mana”, choćby z nudów. Ale pewnie przerwą po kilkunastu minutach, by tak jak kiedyś zmieniali kanał, przerzucić się na inną platformę. I figurki Sixa w sklepie z zabawkami nie kupią.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.