Największe światowe muzea znowu pękają w szwach, tysiące turystów z przewodnikiem w ręku odhaczają największe atrakcje – Kaplicę Sykstyńską, dzieła impresjonistów czy Mona Lisę. Historyczka i popularyzatorka sztuki Grażyna Bastek nie ma wątpliwości, że to stracona szansa na prawdziwe doświadczenie dzieła. Zaleca, by do sztuki podchodzić jak do filmów na Netfliksie – nie bać się, tylko śmiało szukać nowych przyjemności.
Rozmawiamy z nią o tym, jak oglądać i jak serwować sztukę, pytamy o jej galeryjne fascynacje. A to dopiero początek. W sierpniu na łamach Vogue.pl ruszy cykl tekstów Grażyny Bastek, w których autorka przyjrzy się największym zagadkom historii sztuki.
Co w sztuce sprawia pani przyjemność?
Patrzenie.
Estetyka i piękno?
Nie. Oglądanie. Sam proces patrzenia. Zajmuję się malarstwem, w związku z tym wszelkie wakacje za granicą, wyjazdy do dużych miast kończą się tym, że nieustannie jestem w robocie. Dużo czasu spędzam w muzeach i galeriach, patrzę na obrazy, ale też na sposób, w jaki zostały podpisane i oświetlone, obserwuję, jak odbierają je widzowie. Przypatruję się też temu, jakie zastosowano wobec nich strategie muzealne, co zrobiono, żeby przyszli ponownie i zostali dłużej. Obserwuję, co na nich czeka w sklepiku muzealnym i kawiarni. Z jakim doświadczeniem wiąże się ta wizyta.
Jakie jest nowoczesne muzeum?
Dziś muzea otwierają się na każdego widza, stają się czymś w rodzaju domu kultury, miejscem, do którego przychodzi się z przyjemnością, aby się spotkać z rodziną czy przyjaciółmi.
Sama oferta wystaw już nie wystarcza. Muzealnicy stają się dzisiaj marketingowcami i zadają sobie pytania: kim jest nasz widz? Jak spędza wolny czas? Ile ma lat? Czy ma dzieci? Kogo może ze sobą przyprowadzić? Czego oczekuje?
Galeria malarstwa jest przytłaczająca w samej swojej formule – kilometry ścian gęsto zawieszone obrazami, z których co drugi jest arcydziełem.
Tak. Dlatego bardzo lubię cytować profesor Marię Poprzęcką, która często powtarza, że w muzeum najbardziej lubi widok z okna.
Obrazy wisiały gęsto, jeden przy drugim i od góry do dołu, już w dawnych rezydencjach i kolekcjach, ale tam nikt ich nie oglądał tak, jak robią to dzisiejsi widzowie, czyli snując się od obrazu do obrazu i czytając podpisy. Spora część dzieł, które obecnie oglądamy w muzeach była przeznaczona do kościołów, kaplic, instytucji miejskich, prywatnych rezydencji, funkcjonowały tam w przeznaczonych specjalnie dla nich miejscach. Wizerunki Wenus wieszano w alkowie, do której dostęp mieli tylko domownicy. Zmysłowe obrazy znajdowały się nad łóżkiem, a ich rolą było pobudzanie zmysłów i zaklinanie dobrego związku. W renesansowej Italii wierzono, że wpatrując się w piękne, nagie ciała, małżonkowie spłodzą dorodne i zdrowe potomstwo.
Teraz scena „Apolla obdzierającego Marsjasza ze skóry” z willi pod Wenecją wisi obok „Madonny z Dzieciątkiem” z pałacowej kaplicy. To może rozpraszać.
Dlaczego dziś „zaliczamy” arcydzieła zamiast je oglądać? W paryskim Luwrze spędzamy wiele godzin w kolejce, żeby na koniec zrobić selfie z „Mona Lisą” w tle.
Klasyk XX-wiecznej socjologii Pierre Bourdieu opisał pojęcie przemocy symbolicznej. Obcowanie z kulturą wyższą, a taki termin funkcjonował jeszcze w XX w. m.in. na określenie tego, co znajduje się w muzeach, było postrzegane jako obowiązek wszystkich, którzy aspirują do miana ludzi wykształconych i obytych. Zjawisko funkcjonuje do dzisiaj. Uczestnictwo w kulturze, w tym zwiedzanie wystaw i muzeów jest postrzegane jako coś, czym wypada i należy pochwalić się w towarzystwie.
Rzecz jasna migawkowe obejrzenie obrazu Leonarda może przynieść przyjemność (o ile uda się do obrazu przebić przez tłum), ale też satysfakcję z dobrze spełnionego obowiązku. W języku polskim jest słowo, którego nie cierpię, ale ono dobrze oddaje tę sytuację – nasi rodacy „ukulturalniają się”.
A co to właściwie znaczy? „Odbębnienie” uważanego za ważne wydarzenia, w tym wizyty w Muzeum Narodowym, gdy jest się w Warszawie. Zjawisko to jednak powoli zanika. Jest coraz więcej świadomych widzów, którzy szukają w sztuce ciekawych wrażeń wyłącznie dla siebie, a ci, którzy jeszcze do niedawna „ukulturalniali się” przestają uczestnictwo w kulturze uważać za obowiązek, oddając się rzeczom, które bardziej lubią. I nic w tym złego.
Może to sygnał, że jest w nas potrzeba obcowania ze sztuką, ale brakuje metody? Jak zmienić schemat i otworzyć się na sztukę?
Muszę przyznać, że od pewnego czasu nudzi mnie historia sztuki, a właściwie uprawianie jej jako nauki. Od wielu lat aktywnie zajmuję się raczej jej popularyzacją, bo mam głębokie przekonanie, że sztuka jest nie tylko dla znawców. Jest dla wszystkich. Biografie artystów, okoliczności powstania dzieł, ikonografia i techniki artystyczne, to wiedza ważna dla zawodowców i wytrawnych hobbystów. Pozostali też są zaproszeni, potrzebują tylko odwagi i narzędzi.
Jakich?
Po pierwsze otwartości i śmiałości. Spróbujmy patrzeć i znaleźć w sztuce coś, co do nas przemawia. Wszyscy oglądamy filmy. Idąc do kina albo otwierając Netfliksa nie zadajemy sobie pytań: „Czy to jest dla mnie? Czy mam odpowiednie przygotowanie, aby obejrzeć ten film? Czy zrozumiem, co autor miał na myśli”. Oglądając, miło spędzamy czas, czasem się wzruszamy, czasem boimy, poznajemy różnorodne sytuacje. W galeriach sztuki może być podobnie, nie musimy ściszać głosu i chodzić na paluszkach. Otwórzmy się na przyjemności – i te zmysłowe, związane z oglądaniem, i te intelektualne, prowadzące do poznawania nowych rzeczy.
A później?
A później trzeba uważnie patrzeć. Każdy może wyłowić dla siebie to, co chce – dla jednych będą to nasycone kolory, splendor i kunszt, złoto i piękne materiały. Proszę bardzo. Inni będą zainteresowani treścią – sceną pełną emocji albo poruszającą historią.
Odczytywanie gestów i emocji postaci albo przypatrywanie się, jak obraz jest wykonany może być zajmujące. Po pewnym czasie różne elementy zaczynają się łączyć. Trudno oddzielić temat od sposobu jego przedstawienia. Gdy patrzymy na „Izaaka i Rebekę” Rembrandta, to widzimy parę ludzi, którzy się potajemnie kochają, ale nie mogą się z uczuciem ujawnić. Ich miłość musi zostać ukryta, bohaterowie czułość wobec siebie wyrażają w delikatnych gestach. Tymczasem obraz jest tak namalowany, że aż buzuje emocjami – czerwień sukni żarzy się, złoto kaftana emanuje światłem. W sposobie, w jaki Rembrandt namalował obraz, czuje się ogromne napięcie i uczucia zakochanych
Jak powiedziała Anda Rottenberg: „Każdy widzi tyle, ile wie”. Albo czuje, bo to też ważne narzędzie.
Dawne obrazy są wyzwaniem dla widzów. Zapomniane imiona, niezrozumiałe sceny. Jeśli podpis podaje jedynie tytuł, a nie wyjaśnia tego, co jest w obrazie przedstawione, wielu widzów czuje dyskomfort. Zaciekawieni wyciągną telefon, a mniej energiczni pozostaną bez wiedzy o tym, dlaczego żona Dariusza znalazła się przed obliczem Aleksandra. Pół biedy, jeśli jest to obraz Paola Veronesa, który przyciągnie wzrok kolorami, wzorami i gracją bohaterów.
Czy wszystko jednak wymaga wyjaśnienia i czy w ogóle je ma? Przywołajmy malowidła Boscha. Niektóre z nich mają formy tryptyków, ale nie pełniły funkcji religijnych. „Ogród rozkoszy” albo „Wóz z sianem” są mieszaniną tradycyjnych scen, ilustracjami przysłów i całkowicie fantazyjnych przedstawień. Nie powstały jako rebusy, które można odczytać, posiadając specjalny klucz czy kod. Dzieła te służyły pobudzeniu wyobraźni, były obiektami dworskich konwersacji. Otwierały się w błyskotliwej rozmowie, ktoś mógł dostrzec i podziwiać fantazyjne twory natury, a ktoś inny dysharmonię zapisaną w nutach. A zatem prawdą jest, że każdy widzi to, co wie, i to, co czuje. Nie ma lepszego i gorszego widzenia, lepszego lub gorszego odczuwania.
Dziś poszukiwania możemy wspierać audioprzewodnikiem albo wyszukiwarką w telefonie.
Stworzenie systemu informacji w galeriach to wielkie wyzwanie. Istnieje na ten temat wiele podręczników, a można to streścić w prostej instrukcji: „Pisz krótko i nie mądrz się”. Celem podpisu jest podanie podstawowych informacji, ale też rozbudzenie ciekawości. Nie musimy wszystkiego pisać, skoro niemal każdy z widzów ma w kieszeni smartfona. Podpis nie musi wszystkiego tłumaczyć, a na pewno nie może mówić widzowi, co ten ma czuć. Dobry tekst skieruje uwagę w stronę dzieła i pomoże zobaczyć to, co istotne.
Jeśli mamy ochotę, aby uważnie patrzeć, to dajmy się zaskoczyć i wciągnąć. Popatrzmy, jak świeci perłowy kolczyk w obrazie Vermeera, i w jaki sposób na twarzy dziewczyny rozkłada się światło i cień.
Możemy też mrużyć oczy. Obrazy Tycjana przedstawiają konkretne sceny i postaci, bo innych dzieł w jego czasach się nie malowało, ale gdy przymkniemy powieki staną się abstrakcyjną grą plam i kolorów.
Czy warto zestawiać sztukę dawną ze współczesną?
W swoich ostatnich książkach [dwa tomy „Rozmów obrazów” – przyp. red.] połączyłam dzieła w pary. Na przykład XVII-wieczny obraz Jana Steena „Strzeż się bogactwa” i słynny kolaż Richarda Hamiltona „Co sprawia, że nasze mieszkania są tak inne, tak pociągające” opowiadają o tym samym. O zamożnych mieszczanach w ich wnętrzach i naśmiewają się z próżności gospodarzy. Jak widać natura ludzka jest raczej stała, zmieniają się jedynie otaczające nas gadżety.
Lubiłam jednak łączyć dzieła nie tylko ze względu na tematy, ale również podejmowane przez artystów środki artystyczne. W obrazach Jacopa Tintoretta i Jacksona Pollocka gest malarski i potrzeba ekspresji są bardzo podobne. Ciekawe, co malowałby włoski artysta, gdyby urodził się w XX w.? To tylko gdybanie, ale otwiera wyobraźnię.
Kiedyś zrobiła pani wykład z historii sztuki dla więźniarek. Z punktu widzenia marketingu sztuki, to było chyba najbardziej kreatywne wyzwanie.
Kilka lat temu dzięki zaproszeniu Fundacji Dom Kultury wygłosiłam kilka wykładów w więzieniu dla kobiet. Bardzo dobrze wspominam to doświadczenie. Więźniarki okazały się moimi najbardziej zaangażowanymi słuchaczkami. Opowiedziałam im o iluzji w sztuce. Pokazałam wiele przewrotnych obrazów, trudno bowiem określić, gdzie się zaczynają, a gdzie kończą. Były tam malowidła z postaciami „wychodzącymi” z obrazów albo łudząco realistyczne martwe natury.
Później z podobnym wykładem odwiedziłam studentów prestiżowego, uniwersyteckiego kierunku Artes Liberales. Co ciekawe nabierali się na te same triki i śmiali się równie szczerze, próbując odpowiedzieć na proste pytanie: „gdzie się zaczyna obraz?”. To tylko potwierdza, że sztuka może wciągnąć każdego.
Z naszej rozmowy wynika, że kontakt ze sztuką to ćwiczenie z patrzenia, skupienia, i uważności, czyli rodzaj mindfulness.
Z pewnością. Odpowiem jednak przewrotnie. Aby skupić się na obrazie i zrozumieć jego kompozycję, należy go skopiować. W dowolnej formie – rysunku, akwareli, akrylami na tekturze. Próbowałam przerysować kiedyś „Wielką falę”, drzeworyt Hokusai. Dzięki temu zrozumiałam, jak misterną i logiczną konstrukcję mają fale i jak są ze sobą powiązane. To było prawdziwe ćwiczenie mindfulness.
W gronie przyjaciół często malujemy wspólnie jeden obraz, ośmielił nas do tego Paweł Althamer, który jest prawdziwym mistrzem porywającym ludzi do swobodnej artystycznej aktywności. Malować może każdy, podobnie, jak każdy może patrzeć na sztukę. Wielu z nas zostało wychowanych w opresji perfekcjonizmu i profesjonalizmu, dlatego obawiamy się wkraczać na „nieswoje” pola. W przypadku sztuki zupełnie niepotrzebnie.
Jaką sztukę ogląda pani po pracy?
Moją specjalnością jest malarstwo dawne, więc odpoczywam przy sztuce współczesnej, z XX i XXI w. Moim ulubionym artystą jest Anish Kapoor. Działa poza kierunkami, odwołuje się do prostych, zmysłowych doświadczeń. Na zielonych wzgórzach instaluje ogromną czerwoną trąbę [„Dismemberment” – przyp. red.] albo usypuje w przestrzeni galerii struktury z kolorowych pigmentów [„As if to Celebrate, I Discovered a Mountain Blooming with Red Flowers” – przyp. red.], ustawia w muzeach armaty strzelające paćkami farby („Shooting into a Corner”, Royal Academy w Londynie). Jego działania wprowadzają sztukę wprost w naturę albo w konwencjonalną przestrzeń galerii, dzięki czemu otoczenie przekształca się w nową zmysłową rzeczywistość opartą na kolorze, iluzji, odbiciach w połyskujących powierzchniach. To zabawa ze zmysłami, ale też z percepcją. „Descent Into Limbo” to czarne koło pokryte czernią niemal doskonałą, jest namalowane i płaskie, ale sprawia wrażenie, że to czarna dziura, czeluść, w którą można się zapaść. W ten sposób odpoczywam od sztuki dawnej, która czasem męczy mnie nadmiarem znaczeń i interpretacji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.