Opowieść o niezwykłej przyjaźni, pod konwencją lekkiego kina drogi skrywająca przesłanie o tolerancji, które w dzisiejszych czasach wybrzmiewa wyjątkowo mocno. „Green Book” Petera Farrelly’ego z brawurowymi kreacjami Viggo Mortensena i Mahershali Alego ma już na swoim koncie m.in. trzy Złote Globy i trzy Oscary, w tym dla Najlepszego Filmu.
Wspólna samochodowa podróż bywa prawdziwym testem dla relacji. Wiele godzin spędzonych razem w zamkniętej przestrzeni wymusza wyjście poza utarte schematy small talku. W takich warunkach, skazani wyłącznie na swoje towarzystwo, wraz z rosnącą liczbą przejechanych kilometrów nieuchronnie dowiadujemy się sporo nie tylko o swoich kompanach, ale i o nas samych. Wielotygodniowa trasa koncertowa, w jaką wyruszają bohaterowie „Green Book”, Don Shirley i Tony „Lip” Vallelonga, to wersja ekstremalna takiego doświadczenia. W takich warunkach rodzą się prawdziwe przyjaźnie – a niektóre znajomości się wypalają.
Historia spotkania czarnoskórego jazzmana z byłym bramkarzem nowojorskiego klubu nocnego to jedna z tych opowieści, które wydają się zbyt naciągane pod uprzednio założoną tezę, by mogły wydawać się wiarygodne. W przypadku „Green Book” za kanwę scenariusza posłużyły jednak prawdziwe wydarzenia, co przydaje dziełu Petera Farrelly’ego zaskakującej subtelności. Autorem scenariusza do filmu, do spółki z reżyserem i Brianem Hayesem Currie’em, jest także Nick Vallelonga, który zawarł w tekście wspomnienia swojego ojca.
Dona Shirleya (Mahershala Ali) i Tony’ego „Lip” Vallelongę (Viggo Mortensen) na pierwszy rzut oka nie łączy nic. Pierwszy z nich to wykształcony w Europie, biegle władający kilkoma językami Afroamerykanin. Muzyczny geniusz i eksperymentator, łączący w swoich kompozycjach wpływy muzyki klasycznej i jazzowej. Drugi – sprytny i wygadany Amerykanin o włoskich korzeniach, dorastający w nowojorskim Bronksie. Imając się najróżniejszych, często nie do końca legalnych prac, zyskał sobie przydomek „Lip” (ang. warga), bo, jak sam mówi, opanował do perfekcji sztukę bajerowania innych.
Shirleya charakteryzują nienaganne maniery, Tony często decyduje się w swoich moralnych wyborach na drogę na skróty. Muzyk żyje samotnie w luksusowym apartamencie w budynku Carnegie Hall, jego włoski szofer jest otoczony rodziną i ma przy boku wspierającą żonę. W normalnych okolicznościach tych dwóch mężczyzn nigdy by się nie spotkało. Shirley jednak planuje trasę koncertową na głębokim Południu Stanów Zjednoczonych, gdzie na początku lat 60. wciąż obowiązują prawa Jima Crowa, pogłębiające segregację i wykluczenie Afroamerykanów. Przepisy precyzyjnie określają miejsca, w których czarnoskórzy mogą jadać, robić zakupy, nocować. To właśnie na ich potrzeby powstał tytułowy „Green Book” – przewodnik dla czarnych, zawierający listę miejsc, w których podróżujący mogli bezpiecznie się zatrzymać.
Prawo to jedno, ale Shirley doskonale zdaje sobie sprawę, że na Południu przed ludzkimi uprzedzeniami i rasizmem przekazywanym z pokolenia na pokolenie może go uchronić tylko towarzystwo odpowiedniego ochroniarza. Wybór silnorękiego, nieco prostackiego Tony’ego wydaje się strzałem w dziesiątkę – nie dość, że dobrze radzi sobie za kółkiem, to jeszcze potrafi bez szwanku wyplątać się z każdej podbramkowej sytuacji. Jest tylko jeden problem – panowie przez osiem tygodni będą skazani niemal wyłącznie na swoje towarzystwo.
Ta podróż zaczyna się wyjątkowo niezręcznie. Tony maniery i wyniosłość swojego szefa bierze za objaw snobizmu, Don nie potrafi zaakceptować ekspansywnej, głośnej osobowości swojego kierowcy. To właśnie z ich samochodowych rozmów i głębokiego wewnętrznego niedopasowania wypływa fantastyczny sytuacyjny humor „Green Book”. Farrelly niezwykle sprawnie wpisuje konwencję kina drogi w uniwersalną opowieść o przyjaźni, która – wydawać by się mogło – nie miała prawa się zawiązać. Na wzór klasyków gatunku – od „Wożąc panią Daisy” po „Nietykalnych” – zderza ze sobą skrajnie odmienne osobowości swoich bohaterów, wzajemne złośliwości i żarty stopniowo przekuwając w szczerą i opartą na zaufaniu relację. Mortensen (nominowany do Oscara), który podczas przygotowań do roli uważnie obserwował Marlona Brando w „Ojcu chrzestnym”, jest fenomenalny jako głośny i wulgarny Tony, który pod powierzchownością ulicznego zbira skrywa ogromną wrażliwość i godną podziwu gotowość do przyznania się do błędu. Kiedy go poznajemy, jest stereotypowym rasistą, który podczas rodzinnego obiadu opowiada niestosowne żarciki, a po wizycie czarnoskórych techników w swoim domu wyrzuca szklanki, z których pili. Spotkanie z Donem i wyprawa na amerykańskie Południe nie tylko otwierają mu oczy na kwestie dyskryminacji rasowej, ale też uczą dostrzegać w obcym człowieka.
To w dużej mierze z perspektywy Tony’ego przyglądamy się Shirleyowi, fenomenalnie granemu przez Alego (kolejna oscarowa nominacja). Aktor, który jest faworytem do statuetki za rolę drugoplanową, potrafi w jednym spojrzeniu odmalować całe spektrum kotłujących się w muzyku emocji. Jego Don jest wykorzeniony, niesłychanie samotny, złamany przez upokorzenia, jakich doznawał na przestrzeni lat. To mężczyzna, który włożył mnóstwo wysiłku, by wymyślić siebie na nowo i zdystansować się od stereotypowego wizerunku czarnoskórych mieszkańców Ameryki. Ten brak przynależności odbija się w jego eklektycznej twórczości, łączącej opartą na przejrzystych zasadach muzykę klasyczną z nastawionym na improwizację jazzem (brawa dla odpowiedzialnego w „Green Book” za warstwę muzyczną Krisa Bowersa za świetnie zaaranżowane sceny gry na fortepianie!). W efekcie Shirley jest kompletnie wyizolowany, zawieszony między dwiema tożsamościami – „zbyt biały”, by czuć się dobrze w otoczeniu czarnych, „zbyt czarny”, by biali mogli go traktować jak równego sobie.
Farrelly przejmująco wygrywa to pęknięcie w jednej z najpiękniejszych scen „Green Book”, kiedy Shirley i Vallelonga zatrzymują się na poboczu, by naprawić usterkę w samochodzie. Z okna cadillaca muzyk dostrzega grupę czarnoskórych robotników pracujących w polu. Kiedy Tony uwija się spocony przy masce, ubrany w elegancki garnitur Shirley wychodzi na chwilę na zewnątrz i opiera się o drzwi auta. Tłum czarnych odkłada na chwilę narzędzia i przygląda się tej scenie w osłupieniu. W tych kilku ujęciach zawierają się esencja walki o równouprawnienie i obietnica lepszego jutra, w którym możliwe jest, by to biały służył czarnoskóremu przełożonemu.
„Green Book” to nie tylko popis aktorskiego warsztatu Mortensena i Alego. To także prawdziwe odkrycie talentu Petera Farrelly’ego, które dzięki temu filmowi dokonuje najciekawszej wolty w hollywoodzkiej karierze od czasu Matthew McConaugheya. 62-letni reżyser, znany do tej pory głównie z komedii niekoniecznie najwyższych lotów, typu „Głupi i głupszy” czy „Sposób na blondynkę”, odbierając nagrodę na Festiwalu Filmowym w Toronto, przyznał szczerze, że po raz pierwszy w swojej karierze bierze udział w festiwalu filmowym jako gość. Farrelly daje się w „Green Book” poznać jako nie tylko sprawny rzemieślnik z nieprzeciętnym talentem do drobiazgowej inscenizacji. Historia, której przesłaniem jest wygrana walka z uprzedzeniami i własnymi ograniczeniami, podana bez umoralniającej i dydaktycznej otoczki, jest w dzisiejszych czasach na wagę złota.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.