Australijski aktor, znany z ról w „Memento”, „Tajemnicach Los Angeles” i „Priscilli, królowej pustyni”, powraca na mały ekran u boku Kate Winslet w serialu HBO „Mare z Easttown”.
Rolę w „Mare z Easttown” zaproponowała panu Kate Winslet. Wcześniej pracowaliście razem przy „Mildred Pierce” Todda Haynesa. Jak ją pan zapamiętał?
Na planie „Mildred Pierce” Kate wyznała mi, że jako 11-latka oglądała 18-letniego mnie w serialu „Sąsiedzi” i była wierną fanką. Dziś jesteśmy przyjaciółmi. Obchodzimy urodziny tego samego dnia, 5 października. Przecież to nie może być przypadek! Kate jako kumpelka lubi grać mi na nerwach. Na planie „Mare...” nieustannie śpiewała mi do ucha piosenkę przewodnią z „Sąsiadów”.
Wszyscy wiedzą, że Kate jest wspaniałą aktorką. Każda okazja do pracy z nią to przywilej. Ale oprócz tego jest też mocno stąpającą po ziemi osobą. Podczas zdjęć do „Mildred Pierce” nie miałem jeszcze dzieci, teraz jestem tatą czteroletniego syna. Kate ma troje dzieci, jej najmłodszy syn Bear ma siedem lat. Dyskusje o rodzicielstwie są wspaniałe. Kate nie lubi gadać o branży filmowej. Kocha rodzinę, to bliscy są centrum jej świata.
Podobno świetnie gotuje…
Jest niewiarygodna! Gotowanie nie jest moją mocną stroną. Moja mama, trenerka kulinarna, do tej pory tego nie przebolała. Kate codziennie po zdjęciach dla nas gotowała. To ją relaksuje. Ja robiłem zakupy w Whole Foods, byłem odpowiedzialny za porządek i organizację pracy w kuchni. Stanowiliśmy świetny zespół, ale o demokracji nie było mowy. Niepodzielnie rządziła Kate.
Jaki jest grany przez pana Richard, którego Mare przypadkowo poznaje w barze?
Richard nie ma nic do stracenia. Dlatego mimo że niesie na barkach pewien ciężar, to jednocześnie jest w nim luz. Jego przeżycia i traumy są niczym w porównaniu z graną przez Kate Mare. Ludzie uważają, że jej zadaniem jest rozwiązywanie ich problemów. Wiele zaradnych kobiet mierzy się z podobną sytuacją w prawdziwym życiu.
Richard, kiedy wkracza w jej życie, proponuje inną perspektywę. Choć w ostatecznym rozrachunku on także ma nadzieję, że Mare go uratuje, to jednak sposób, w jaki na nią patrzy, jest dla niej czymś nowym. Richard naprawdę ją dostrzega. Tak jakby mówił: „Jesteś wyjątkowa. Przyciągasz mnie. Opowiedz mi o sobie. Chcę słuchać”. W pierwszym odruchu Mare nie bardzo wie, jak na to zareagować. To dla niej nowa sytuacja, dotąd nikt nie uważał, że jest warta takiej miłości, jaką Richard chce jej dać. Według mnie zadaniem Richarda jest przypomnienie Mare, że mimo iż wszystko, co robi, robi z miłością, to jednak odsuwa swoje potrzeby na dalszy plan. On jej przypomina, że one są równie ważne jak potrzeby innych. Od samego początku miałem poczucie, że to jest w tej postaci najważniejsze. Potem musiałem już tylko pokazać to przed kamerą.
Budowę każdej postaci zaczyna pan od emocji?
Tak, na początku zawsze jest szukanie uczucia. Czy potrafię sobie wyobrazić siebie jako tego bohatera? Czy jest w nim coś wystarczająco intrygującego, na tyle nieoczekiwanego, żebym chciał go poznać? Ale już sam proces przygotowywania roli jest za każdym razem inny. Niektóre role wymagają grzebania, dyskusji, inne są klarownie opisane i trzeba tylko zrealizować plan. W tym przypadku Kate od początku jasno mówiła, jak widzi Richarda. Ja chciałem dać mu coś od siebie.
Po „Sąsiadach” długo unikał pan telewizji…
Grałem w telewizji w latach 80., gdy żaden szanowany aktor nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Nie było wtedy tak dobrych produkcji, jakie mamy dzisiaj. Ale lubię myśleć, że na ekranie albo się jest przekonującym, albo nie.
W latach 90. do kin trafiały przeważnie filmy zrealizowane za kilkanaście-kilkadziesiąt milionów dolarów, raz na jakiś czas mieliśmy superprodukcję za 100 mln. Teraz to seriale dysponują takimi pieniędzmi.
Ważnym wydarzeniem był trwający od listopada 2007 do lutego 2008 strajk pracujących w radiu i przemyśle filmowo-telewizyjnym scenarzystów. Rok później swoją cegiełkę dołożył światowy kryzys finansowy. Dziś obserwujemy kolejną zmianę, czyli streaming. Jedynym minusem tej sytuacji jest nadmiar. Nie mogę pracować i oglądać wszystkich świetnych produkcji jednocześnie. Ludzie nieustannie pytają mnie, czy nadrobiłem wreszcie „Grę o tron”. Wstyd się przyznać, ale odpowiedź wciąż brzmi: „nie”.
Przecież pana partnerka, Carice van Houten, w „Grze o tron” grała Melisandre! Często rozmawiacie o pracy?
Jej opinia jest dla mnie ważna. W przypadku „Mare...” nie zagłębiałem się w szczegóły. Swoją drogą, wydaje mi się, że wymaganie od tak zapracowanej aktorki jak ona, by poświęciła czas i uwagę na analizowanie serialu, w którym nie gra, byłoby nieco bezczelne.
Akcja serialu rozgrywa się w Easttown, dziesięciotysięcznym miasteczku w stanie Pensylwania. Co takie tło daje waszej historii?
W takich społecznościach jak Easttown wszystko kręci się wokół rodziny. Mieszkańcy mają obsesję na punkcie życia innych ludzi. Podobne schematy rozpoznajemy we własnych społecznościach. „Mare...” ogląda się w pierwszej kolejności jak rodzinny dramat, którego bohaterka przy okazji jest detektywką, a dopiero potem jak kryminał.
Kate Winslet mówiła mi, że zwraca uwagę na to, jakie przesłanie niosą jej filmy, szczególnie pod kątem kreowanych wizerunków kobiecości. Dla pana takie kryteria również są ważne?
W moich aktorskich wyborach zawsze towarzyszą mi kryteria etyczno-moralne. Sposób, w jaki prezentuje się daną historię, był dla mnie ogromnie ważny. Nie umiem zagrać jednowymiarowego złego w rozrywkowym filmie i nie zastanowić się, co go motywuje, jakie kryją się w nim niuanse. O wiele więcej projektów odrzuciłem, niż przyjąłem, zapewne ku wielkiej udręce mojego agenta.
Myślę, że taka postawa w dużym stopniu wynika z tego, że mam siostrę z niepełnosprawnością intelektualną. Dorastaliśmy wspólnie, często patrzyłem na świat z jej perspektywy. Widziałem, że ludzie postrzegają ją w sposób, z którym się głęboko nie zgadzam. Do każdej roli podchodzę z tą świadomością. Nie umiem się jej pozbyć. Rozumiem, że fajnie jest robić filmy dla czystej rozrywki. Nie krytykuję tego. Ale jednak chciałbym, żeby w proces twórczy wkładano nieco więcej pracy. Ile razy słyszałem, że widownia lubi prosty przekaz, że musimy uprościć jakąś scenę. Nie zgadzam się z tym. Myślę, że ogłupianie to efekt kolektywnej (nie)dyspozycji intelektualnej producentów, aktorów, scenarzystów, widowni. Wszyscy chcą być głupi, bo tak jest łatwiej, bo z tego rodzi się sława. Ja lubię swoimi rolami budzić ludzi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.