Jak dobrze trzeba poznać Bowiego – człowieka, by zrozumieć i docenić Bowiego – artystę? Przypominamy jego metamorfozy, alter ego, niejedno życie, na Księżycu i na Ziemi.
Jego tata jest bourgeois, mama odrobinę mniej, ale jakie to ma znaczenie, skoro tak naprawdę ojcem Davida Bowiego jest David Robert Jones, 19-latek z Brixton. Niby jedna i ta sama osoba, w praktyce pierwsze z kilku alter ego człowieka, który panicznie boi się przeciętności. W latach 60. Brixton to obrzeża Londynu, adres beznadziejny. Davida Jonesa mdli na myśl, że ulegnie przeznaczeniu i pochłonie go przedmieście. W szkole średniej skupia się wyłącznie na jednym przedmiocie, sztuce, z pozostałych pozwala nauczycielom, żeby go przepychali. Cały czas coś gdzieś gra: na saksofonie, na gitarze, w zespołach zakładanych przez elegancko buntujących się nastolatków. Marzy im się sława zdobyta błyskawicznie i z pełnym pakietem bonusów: po pierwsze, pieniądze, po drugie, wolność, po trzecie, wieczność.
W domu David nigdy nie jest sam, ma trochę rodzeństwa, dzieci z poprzednich małżeństw rodziców, ale dla niego liczy się wyłącznie starszy brat Terry. Terry czyta książki, których w bibliotece brak, takie jak „W drodze” Jacka Kerouaca, słucha muzyki, której nie grają w radiu, zabiera Davida do klubów w centrum, penetrują swingujący Londyn lat 60. Na kilka miesięcy Terry’ego wchłania wojsko, gdy wraca, coś jest z nim nie tak. Diagnoza: schizofrenia, trzeba go hospitalizować na oddziale zamkniętym. Na tym etapie David wierzy w wiele rzeczy naraz: w Nietzschego, w UFO, w absolut, w chaos oraz w to, że choroby psychiczne rzadko zadowalają się jednym członkiem rodziny, on może być następny. Dlatego jeszcze bardziej rzuca się w twórczość, „To moja terapia”, mówi, zanim straci zmysły, chce coś stworzyć. W 1966 roku powołuje do życia Davida Bowiego, twardszą wersję siebie, i już trzy lata później leci na Księżyc. Podejrzewa, że nie po raz pierwszy w swoim życiu i raczej nie ostatni, pasuje tam jak nikt inny.
W opracowanym przez „Guardiana” rankingu 50 najlepszych hitów Bowiego „Space Oddity” zajmuje przyzwoitą pozycję 25. Anglicy słyszą tę piosenkę po raz pierwszy latem 1969 roku, kilka dni przed wylądowaniem Apollo 11 na Księżycu. Tę imprezę BBC transmituje oczywiście na żywo, gdy komentatorom brakuje słów, puszczają Bowiego. Ziemianom „Space Oddity” podoba się na tyle, że utwór migiem dociera do 5. miejsca listy przebojów, po czym spala się jak supernowa. Przyczyną jest brak synchronizacji między artystą a odbiorcami, ci drudzy nie nadążają. Bowie brzmi futurystycznie, sumuje style niekompatybilne. Niczego podobnego nie słyszeli, potrzebują chwili, żeby to poczuć i uznać za swoje.
Ziggy Stardust włosy ma przeczesane prądem
Sześć lat później „Space Oddity” wróci na listę przebojów, na sam szczyt. Bowie będzie szczęśliwy, chociaż już całe mile świetlne od tego brzmienia, w 10 lat nagra 15 płyt, pod względem artystycznym totalnie progresywnych. Tysiące fanów to żaden target, w latach 70. zdobywa miliony ortodoksyjnych wyznawców. Podoba im się wszystko jego, co słyszą i co widzą, a konkretnie kolejne alter ego artysty. Ziggy Stardust, sceniczne zwierzę najnowszej generacji, włosy ma przeczesane prądem, makijaż z portretów Warhola, ciuchy z Wenus albo od japońskiego projektanta Kansai Yamamoto. Twierdzi, że jego ojczyzną jest Kosmos, w tej kwestii trudno polemizować.
Z kolei Thin White Duke to typ toksyczny, aryjski übermensch, wytworny psychol z Weimaru.
Metamorfozy gwiazd show-biznesu przed Bowiem wyglądają tak: ktoś przytył, ktoś zmienił fryzurę, ktoś się postarzał. Bowie proponuje nową taktykę: nowa płyta, nowy look, nowa osobowość jako szansa, by nie dać się za wcześnie żywcem pogrzebać.
W 1972 roku wyluzowany David rozmawia z dziennikarzem tygodnika muzycznego „Melody Maker”. Jak u Warhola, każde słowo idzie do druku bez autoryzacji. Właśnie został ojcem, pierwszemu synowi dał na imię Zowie, pewnie, żeby się rymowało, ma też żonę, Amerykankę Angelę Barnett, z tych, co to po kilku minutach w telewizji przedstawiają się jako modelka, aktorka, dziennikarka.
Z wywiadu na całą stronę zapamiętane zostanie tylko jedno krótkie wyznanie: „Jestem gejem”. W 1972 roku takich rzeczy się nie robi, takich tekstów się nie mówi, zwłaszcza jeżeli są prawdą. Zamiast sprostować, Bowie zapuszcza włosy, twarz codziennie pokrywa lekką tapetką w typie angielska róża, nosi sukienki. Prawdę mówiąc, już na okładce płyty „Hunky Dory” z 1971 roku przypomina Lillian Gish z niemego kina, a seksualnie uniwersalny Ziggy Stardust to bliźniacza siostra Margit Carstensen, ulubionej aktorki Rainera Wernera Fassbindera. Dziewczyny, które zaprasza do domu, bo interesują się muzyką i nim, a żonie nie przeszkadzają, zapamiętują ciekawe proporcje między obwodem w biodrach, w talii oraz szerokością ramion Davida. Dopóki w pokoju pali się światło, różnica między jego ciałem a ich jest nie do uchwycenia. Angie zachęca męża, by się nie krępował, ma figurę modelki, w kieckach wygląda lepiej od niej i nikomu z niczego nie musi się tłumaczyć, przecież jest Bowiem. Dobra rada, na długo jednak nie starczy. David za szybko się sobą nudzi, jesienią chce szmizjerkę, wiosną smoking vintage, jest piękną i bestią, Kopciuszkiem, księciem i kim tam jeszcze można być, by rozładować wewnętrzną energię i dobrze wyjść na zdjęciach. 11 lat po wywiadzie w „Melody Maker” magazynowi „Rolling Stone” mówi: „Tego geja wtedy sobie wymyśliłem. Zawsze byłem kryptoheteroseksualistą”.
Rozmach jak z Las Vegas: długaśne limuzyny, przepastne apartamenty, prywatne odrzutowce
Sponsorem pierwszej dekady twórczości Bowiego jest kokaina. W branży biorą wszyscy, ale tylko on o tym opowiada. Jako Ziggy podczas koncertu pada na twarz. Publiczność jest zachwycona, genialny finał hitu „Rock ’n’ Roll Suicide”. Na scenę wbiega lekarz, dramaturgia, no po prostu czad. Drugie tournée po Ameryce było pomysłem Tony’ego Defriesa, menedżera rokującego nadzieję, że przy nim da się zarobić. Nie da się, ale rozmach jest jak z Las Vegas: długaśne limuzyny, przepastne apartamenty w pięciogwiazdkowych hotelach, prywatne odrzutowce, po koncercie balecik z chłopakami z Rolling Stones, jak tu nie przypudrować sobie noska. W ramach odwyku w 1977 roku Bowie ucieka na dwa lata do Berlina Zachodniego. Fantastyczny adres, żeby popracować, fatalny, żeby rzucić, zwłaszcza gdy w odwiedziny wpada Iggy Pop. „Ashes to Ashes” z 1980 roku, numer dwa w rankingu „Guardiana”, to epilog historii opowiedzianej w „Space Oddity”. Z tekstu wynika, że major Tom, główny bohater obu piosenek, odleciał tylko metaforycznie, był pospolitym ćpunkiem. Utwór kończy zapętlona mądrość życiowa:
„My mother said, to get things done
You’d better not mess with Major Tom”
„Ashes to Ashes” sygnalizuje stan gotowości do gruntownego detoksu. Pisanie i komponowanie zawsze przychodziło mu łatwo, bez dopingu David nie przestanie być sobą. A nawet jeśli przestanie, to też OK, po raz kolejny stanie się kimś innym. W 1980 roku małżeństwo z Angie więdnie, wyrokiem sądu na 10 lat udaje się zakneblować jej usta, bo przy okazji rozwodu chlapnęła to tu, to tam, że seks z Davidem był krótką chwilą rozkoszy, z akcentem na krótką. Poczuła się też matką sukcesu, bo nawet jeśli nic nie skomponowała, nie napisała, nie zaśpiewała, to setki, tysiące razy zainspirowała Bowiego. No co, może się nie liczy? Pod jednym względem na pewno jest lepsza od męża, bije światowe rekordy konsumpcji kokainy, akurat to i widać, i słychać.
Życzliwi ludzie w 1992 roku posadzą Davida przy jednym stoliku z somalijską top modelką Iman. Od razu poczuje, że są jednością, do niej dotrze to 48 godzin później. Powodem spowolnionej reakcji może być fryzura Bowiego, na Irenę Jagielską z „Dziennika” TVP, kukurydziany blond ton w ton ten sam. David, wtedy już żywa legenda rocka, oświadcza się w Paryżu, podczas kolacji na barce, przy świecach, dokładnie w tym momencie, gdy przepływają pod Pont Neuf. Jeśli chce, umie być konwencjonalny. Przez chwilę, przed nią i po niej szokuje. Okres między końcem pierwszego małżeństwa a początkiem wielkiej miłości spędza na intensywnym koszeniu kasy. Trzepie hit za hitem, raz elegancki „Let’s Dance”, raz desperacki „Time Will Crawl”. Przyjemnie jest być prekursorem, innowatorem, rewolucjonistą, no ale nie przez całe życie. W trosce o komfort i spokojną starość do swojego repertuaru alter ego trzeba włączyć wodzireja. Wyznawcy wybaczą, pozostali mogą się pocałować.
Nie ustają poszukiwania nowego Bowiego
W styczniu minie siedem lat od śmierci Bowiego. Nikomu nie chce się czekać na okrągłą rocznicę, rynek jest nienasycony, wchłonie każdą książkę o jego dwóch latach w Berlinie i dwóch godzinach na Żoliborzu. Po filmie o papieskim tytule „David Bowie: Człowiek, który zmienił świat” (konwencja: gadające głowy) możemy oglądać dokument „Moonage Daydream” (konwencja: wizualny kogel-mogel na bazie LSD). Fenomenu nie wyjaśnia, ale coś tam do portretu artysty dodaje. Nie ustają też poszukiwania nowego Bowiego, prasa i internet próbują ustalić, czy jest nim być może Harry Styles. Śpiewa, wygląda, w filmach gra prawie tak dobrze jak David, jest nawet lepiej obsadzany. Trochę koncentracji, wyrozumiałości oraz życzliwego nastawienia i pewne podobieństwo między oryginałem a substytutem da się rzeczywiście wypatrzyć, zwłaszcza w uśmiechu. Harry może być z siebie dumny.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.