Znaleziono 0 artykułów
02.12.2021

Hanna Wróblewska: Otwartość ma swoją cenę

02.12.2021
(Fot. Marcin Kempski dla "Vogue Polska")

Gdy Hanna Wróblewska, historyczka sztuki i kuratorka, kilkanaście lat temu obejmowała stanowisko dyrektorki Zachęty, prasa odnotowała skromnie i z obowiązku, że oto najstarszą warszawską galerią będzie kierować jej dotychczasowa wicedyrektorka. Gdy odeszła, mówiły o tym najważniejsze polskie media.

Na stole w gabinecie Hanny Wróblewskiej w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki piętrzą się w pewnym nieładzie książki, albumy, czasopisma, katalogi i skoroszyty. Chwiejne kopce dorobku artystów i ekspertów od sztuki – Minimal Fetish (Gomulicki), „Kunst Einsicht”, „Le Journal des Arts”, African American Art... – niedługo stąd znikną. Może wylądują na regałach zajmujących niemal wszystkie ściany gabinetu, nad którymi góruje obraz Marka Sobczyka – duży napis SOLIDARNOŚĆ, charakterystyczną czcionką. Zapewne zniknie też plakat Strajku Kobiet, przypięty pinezką nieopodal biurka pani dyrektor. 

Kadencja Hanny Wróblewskiej się skończyła, a właściwy minister jej nie przedłużył, choć oczywiście mógł to zrobić. List z prośbą o pozostawienie jej na stanowisku sygnowało ponad tysiąc osób z szeroko pojętego świata kultury. „Hanna Wróblewska potwierdziła swoje umiejętności, a wręcz talent na tym stanowisku. Jest bez granic oddana pracy, jest autorytetem dla całego środowiska kuratorów i artystów, również poza granicami Polski (…) osób o kompetencjach, talentach i zaletach osobistych Hanny Wróblewskiej nie spotyka się często” – czytamy. Szefowa Zachęty listu nie czytała. Trzyma go wraz innymi artykułami w teczce, do której zajrzy w styczniu. Teraz domyka zobowiązania, z którymi chce zdążyć do końca roku. 

Jak wygląda w statystykach dorobek Zachęty pod kierownictwem Wróblewskiej? 146 projektów w budynku Zachęty, 113 poza nim, wliczając wystawy w polskim pawilonie na weneckim Biennale. 1 200 000 widzów w Warszawie i 1 300 000 w Wenecji. Plus setki wydarzeń online, które zdominowały kulturalne życie podczas pandemicznych lockdownów. Niektóre z wystaw oglądało kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ekspozycję Przyszłość będzie inna w 2018 roku (kuratorka Joanna Kordjak) odwiedziło 70 tysięcy widzów. Wystawę Hiwy K Wysoce nieprawdopodobne, choć nie niemożliwe rok później (kuratorka Aneta Szyłak) ponad 40 tysięcy. Imponujący wynik, zważywszy na to, że artysta, Kurd z Iraku, choć znany na świecie, w Polsce nie cieszył się wówczas podobną rozpoznawalnością. Pracę Lot Romana Stańczaka (kuratorzy Łukasz Mojsak i Łukasz Ronduda) w Pawilonie Polonia na weneckim Biennale obejrzało dwa lata temu 350 tysięcy osób.  

Marlene Dumas, Koji Kamoji, Joanna Rajkowska, Monika Sosnowska, Wolfgang Tillmans, Maria Lassnig, Piotr Uklański, Gregor Schneider to tylko garść nazwisk uznanych artystek i artystów, których prace pokazywała polskiej publiczności Narodowa Galeria. Pytam Hannę Wróblewską, co uważa za największy sukces swojej kadencji. Nie przywołuje rekordów frekwencji, nie rzuca nazwiskami gwiazd światowej sztuki. Mówi: – Jestem dumna z otwarcia galerii dla różnorodnej publiczności. Dla osób z dysfunkcjami, starszych, młodzieży, rodziców z małymi dziećmi.  Zostawiam Zachętę, w której tożsamość wrosła otwartość, ważni dla nas są ci, którzy dotychczas nie odwiedzali muzeów. O nich walczymy cały czas. Wspomina o programie Otwarta Zachęta rozpoczętym ponad dziesięć lat temu. Budynek przystosowano do potrzeb osób z niepełnosprawnościami, a na stronie galerii przewodniki po wystawach podawane są w języku migowym, nie brakuje materiałów z audiodeskrypcją. Postępuje digitalizacja zbiorów. Wkrótce na ekranach komputerów i smartfonów widzowie będą mogli oglądać w technologii 3D rzeźby z kolekcji Zachęty, na przykład słynną Piramidę zwierząt Katarzyny Kozyry czy Nowotwory uosobione Aliny Szapocznikow. – Moim sukcesem jest to, że Zachęta jest ważna. Na dobre i na złe – dodaje po chwili Wróblewska.

Otwartość ma swoją cenę. Po jednej z wystaw dla dzieci dwie panie zgłosiły uwagę: „Nie wypada w takiej instytucji robić placu zabaw”. Nadmieniły, że wystawa jest finansowana z ich podatków i domagały się rozmowy z kuratorkami. Ktoś inny irytował się, że nieopodal budynku jest „śmietnik”, a chodziło mu o instalację Wiatrołomy, efekt pracy Pawła Althamera z grupą ochotników – amatorów, powstałą na placu Małachowskiego. „Wstyd, żeby Zachęta pokazywała takie rzeczy!” – grzmiał. Inny wyraził niezadowolenie, że „w takim pałacu sztuki promuje się hasła LGBT”. Może niepokojące skojarzenia nasunęły się na widok prostokątnej tęczy na wprost wejścia do galerii, choć ta instalacja Marka Sobczyka (Prosta tęcza), ma – kanonicznie, jak w Biblii – kolorów tyle, ile trzeba, choć nie wszystkie takie jak w prawdziwej tęczy. Czasem ów dialog z publicznością zmierza w dziwnych kierunkach. Ktoś zadzwonił z pytaniem, czy to problem, gdyby chciał zwiedzić wystawę boso. Inny zaproponował „rozpatrzenie racjonalizatorskiego pomysłu dotyczącego zmiany drukowanych papierowych biletów”. Zasugerował zastąpienie papieru różnokolorowymi, zwrotnymi żetonami i zostawił numer telefonu. Co jedni krytykują, drudzy chwalą – to normalność każdej instytucji poświęconej sztuce, która wzbudza emocje. – Podpisuję się pod wszystkim, co pokazywaliśmy w Zachęcie – mówi Hanna Wróblewska, ale odmawia podania nazwisk ulubionych artystów i artystek. Raz – długo by wymieniać. Dwa – pominie kogoś, a tego by nie chciała. Wreszcie pada nazwisko Katarzyny Kozyry, z którą pracuje od lat. To właśnie Wróblewska była kuratorką jej wystawy Łaźnia męska wyróżnionej w 1999 roku na weneckim biennale. 

Hanna Wróblewska jest związana z Zachętą od niemal 30 lat. Trafiła tu jeszcze jako studentka historii sztuki, jako oprowadzająca widzów po wystawach. Obserwowała, jak zmieniała się Zachęta w okresie transformacji pod rządami Andy Rottenberg, później Agnieszki Morawińskiej. Sama kreowała te zmiany jako odpowiedzialna za program realizowany w Małym Salonie mieszczącym się na parterze budynku. Głośne i dyskutowane artystyczne prowokacje, jak praca Julity Wójcik obierającej ziemniaki w galerii czy kampania wyborcza Wiktorii Cukt, wirtualnej kandydatki na prezydenta (dzieło kolektywu artystów tworzących Centralny Urząd Kultury Technicznej) to akcje z programu Hanny Wróblewskiej, często bardziej kontrowersyjne niż repertuar całej Zachęty. – Lubię, kiedy w sztuce ktoś mówi mi coś nowego i za każdym razem wybiega do przodu – tłumaczy. Temu myśleniu pozostała wierna. Sztuka nie przestaje jej poruszać. Zwiedzając wystawy, fotografuje dzieła sztuki, robi notatki. Lubi nawet złe wystawy, sporo można się na nich nauczyć. Zapytana o słynny syndrom Stendhala przyznaje, że miała kiedyś objawy podobne do opisanych w pamiętnikach francuskiego pisarza. Była wówczas studentką drugiego roku, zwiedzała Muzeum Sztuki w Bazylei. Przed wejściem powitali ją Mieszczanie z Calais Augusta Rodina, a w środku dzieła Hansa Holbeina, Hansa Memlinga, Lucasa Cranacha. Kołatanie serca, zawroty głowy, siódme poty, czyli fizyczne objawy kontaktu z geniuszami dzisiaj jest skłonna przypisywać raczej kilku wypitym wcześniej kawom. 

Czy przewidywała, że kiedyś sama będzie kierować Narodową Galerią Sztuki? W życiu! – odpowiada bez namysłu, choć wybór własnej drogi był naturalny jak oddychanie. Zbiory, dzieła sztuki, wystawy – w takim środowisku dorastała. Jej mama również była historyczką sztuki, pracowała w Muzeum Warmii i Mazur. – Gdy koledzy pytali, gdzie pracuje moja mama, a ja odpowiadałam „w muzeum”, wyobrażali sobie, że pilnuje wystaw, siedząc na krześle i robiąc na drutach – śmieje się. Tymczasem mama była badaczką, interesowała ją dawna sztuka z tamtych obszarów. Odziedziczoną badawczą pasję Wróblewska zrealizowała w Zachęcie. Za jej kadencji prowadzono poważne studia, również nad historią i tożsamością Galerii Narodowej. Ona też wprowadziła do programu wystawy problemowe, stawiające widzom pytania, zmuszające, by wyjść poza swoje bezpieczne granice jak Postęp i higiena (kuratorka Anda Rottenberg). Intelektualistka, erudytka, osoba powściągliwa i dyplomatyczna, tak ją opisują znajomi. Jest obdarzona specyficznym poczuciem humoru. Na jednym z wernisaży, gdy w kolejce do przemówień stało kilka osób, Hanna Wróblewska – występująca jako pierwsza – powiedziała absolutnie wszystko, co było do powiedzenia na temat artystów i otwieranej ekspozycji. Następnie odwróciła się do czekającego w kolejce mężczyzny i zapytała: „Co, ukradłam panu show?”. 

Wróblewska przyznaje, że w Zachęcie nauczyła się rozmawiać z każdym, również z tymi „innymi”, nie z własnej „bańki”. Artyści bywają bezwzględni i wymagający, a publiczność trudna. – Bycie dyrektorką Zachęty to piękny i wielki obowiązek. I ogromna przyjemność. Możesz jeździć po świecie, oglądać świetne wystawy, spotykać wybitnych artystów – mówi. Czego żałuje? Że nie dokończy wszystkiego, co zaczęła. Najtrudniejszy moment w czasie jej kadencji? – Jest przede mną. Pożegnanie z Zachętą. Co będzie robić „po Zachęcie”? – Odpocznę? Nawet o tym nie myślę, bo jestem zdania, że należy sobie dawkować stres, a sytuacja jest stresująca. 

Jedno jest pewne – nadal będzie zajmować się sztuką. Wszystko inne jest zbyt nudne, by tracić na to czas. W sztuce marzenia stają się rzeczywistością (jak zatytułowała jedną ze swoich prac Katarzyna Kozyra).

Materiał w oryginale ukazał się w grudniowym wydaniu "Vogue Polska".

(Fot. Ina Lekiewicz)

 

Anna Wacławik-Orpik / Radio TokFM
  1. Kultura
  2. Sztuka
  3. Hanna Wróblewska: Otwartość ma swoją cenę
Proszę czekać..
Zamknij