Choć przed operacją lubił pytać pacjentów o to, jak chcieliby wyglądać, jego misja nie miała nic wspólnego z korektą ust czy wygładzaniem zmarszczek. – Straszliwe piekło czuć się obcym dla siebie – powiedział chirurg Fred Albee, opisując losy żołnierzy pierwszej wojny światowej, którzy wskutek obrażeń twarzy tracili dawną tożsamość i szansę na normalne życie. Nowozelandzki chirurg Harold Gillies, stosując innowacyjne metody, odmienił losy tysięcy z nich. Historię „ojca chirurgii plastycznej” opisuje w książce „Facemaker” Lindsey Fitzharris.
Odzyskać twarz, czyli medycyna w służbie wojska
Pierwsze operacje plastyczne nosa opisywano w Egipcie 1600 lat p.n.e., starożytni Rzymianie naprawiali operacyjnie uszy, krzyżowcy potrafili przenosić fragmenty kości, wszczepiając je w nowe miejsca, a XVI-wieczny medyk Ambroise Paré w swoich zapiskach szkicował oczy, uszy i nosy, które były wykonane z metali szlachetnych i emaliowane– wszystko, żeby zatuszować obrażenia wojenne żołnierzy. Po wojnie secesyjnej, pomimo braku dostatecznej wiedzy medycznej, zaczęto podejmować szerzej zakrojone próby rekonstrukcji dużych fragmentów twarzy, ale rewolucję w dziedzinie chirurgii plastycznej przyniósł dopiero początek XX wieku.
Pierwsza woja światowa kaleczyła bowiem żołnierzy – fizycznie i psychicznie – jak żadna wcześniej. Wtedy po raz pierwszy na tak szeroką skalę wojsko sięgnęło po technologię, tworzącą piekielną machinę wojenną. Pierwsze karabiny maszynowe, pierwsze czołgi, pierwsze miotacze ognia czy pierwsza współczesna broń chemiczna przetrzymywały żołnierzy w okopach, nie pozwalając na honorową walkę wręcz. Zatrucia, uduszenia, rany od pocisków artyleryjskich i moździerzowych czy poparzenia dziesiątkowały szeregi. Jak szacują historycy, pierwsza wojna światowa zabrała od 8 do 10 mln żołnierzy, a ponad dwa razy tyle pozostawiła poważnie okaleczonymi, również na twarzy.
I o ile brak kończyny zmieniał życie wojskowego w los inwalidy wojennego, któremu w jakimś stopniu przyświecał etos bohatera, o tyle przy okaleczeniach twarzy często młodzi mężczyźni stawali się wyrzutkami społeczeństwa. Brak nosa, oka, dziura w policzku odsłaniająca język, poparzenie zmieniające twarz w wielką bliznę – to opisywane przez lekarzy przypadki, wobec których medycyna pozostawała bezradna. W fatalnych warunkach szpitali polowych, wobec dramatycznego stanu uzębienia, które samo w sobie było wylęgarnią bakterii, lekarze starali się reagować szybko – tamować krwotoki, zaszywać rany. Możliwość mówienia, estetycznego jedzenia, nie mówiąc już o zachowaniu rysów czy symetrii twarzy, schodziła na dalszy plan.
„Zanim wojna dobiegła końca, dwieście osiemdziesiąt tysięcy mężczyzn z samych tylko Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii ucierpiało z powodu takiego czy innego urazu twarzy” – pisze Lindsey Fitzharris w książce „Facemaker. Historia człowieka, który stworzył chirurgię plastyczną” i dodaje, że odstręczający wygląd często sprawiał, iż nie wracali do domów po wojnie albo byli przez rodziny odrzucani. Wywołując powszechny popłoch, nie mogli odnaleźć się zawodowo. Wyizolowani, bez nadziei, popadali w depresje, popełniali samobójstwa.
Harold Gillies: Wizjoner, który zmienił losy tysięcy ludzi
Tę narrację Fitzharris przełamuje opowieścią o ambitnym chirurgu z Nowej Zelandii, który trafia do Korpusu Medycznego Armii Królewskiej we Francji. Do tej pory Harold Gillies interweniował np., zszywając pośladek baletnicy, która nieopatrznie usiadła na ostrych nożycach. Teraz ma do czynienia z brutalnymi obrażeniami. Jego misją jest nadzorowanie operacji, w których dentysta – Auguste Charles Valadier – rekonstruuje szczęki. Gillies jest pod wrażeniem jego nowatorskich metod i sprawczości. Podobnie jak Valadiera, fascynują go nowinki medyczne, jest też otwarty na pionierskie metody, podchodzi do pacjentów bez uprzedzeń, z pasją, traktując kolejne „beznadziejne” przypadki jako osobiste wyzwania.
Wraz z upływem czasu, gdy obserwuje gojące się twarze, obiera nowy cel – chce, żeby to, co do tej pory było uznawane za niemożliwe, pod jego skalpelem stawało się faktem. Wie, że musi się wiele nauczyć, praktykując, ale też ucząc się od specjalistów innych dziedzin. Lindsey Fitzharris szczegółowo opisuje drogę, jaką przebywa Gillies – spotkanie w Paryżu z Hippolyte’em Morestinem, który przed ponad stu laty z sukcesem przeszczepiał swoim pacjentom partie skóry z jednej części ciała na inną, czy z Williamem Arbuthnotem Lane’em, chirurgiem wojskowym, którego nakłonił do otwarcia nowoczesnego oddziału chirurgii szczękowo-twarzowej w Cambridge. Autorka szczegółowo przygląda się Szpitalowi Królowej Marii w Sidcup, gdzie do końca wojny Gillies wraz z zespołem przeprowadza ponad 11 tys. operacji (średnio dwie na pacjenta), ubolewając, że operują zbyt szybko, ale też za rzadko. Chirurg często „tworzy” rysy na nowo, a będąc otwartym na preferencje pacjentów, zadaje przed operacją pytanie o to, jak chcieliby wyglądać. Dla kontrastu Fitzharris opisuje też inne zjawisko, funkcjonujące równolegle w Wielkiej Brytanii i we Francji – metalowe maski, malowane przez artystów, które noszone na stałe miały wspierać tych najbardziej poszkodowanych.
Po wojnie dla Gilliesa otwiera się naukowy świat i pojawiają się nowe możliwości. Sławny chirurg podróżuje, dzieląc się doświadczeniem, i wraz ze współpracownikami rozwija nową dyscyplinę w medycynie. Jego umiejętnościami interesują się już nie tylko wojsko i środowisko lekarskie, ale i wielu celebrytów, choć chirurg pozostaje wierny ideałom i realizuje misję, przede wszystkim niosąc pomoc potrzebującym. W trakcie drugiej wojny światowej staje się figurą – zostaje mianowany doradcą w Ministerstwie Zdrowia Wielkiej Brytanii oraz w RAF-ie. Uważany za ojca chirurgii plastycznej umiera w wieku 78 lat. Do ostatnich dni pozostaje aktywny zawodowo, ale na koncie nie ma fortuny, którą w środowisku wyróżniają się znani specjaliści medycyny estetycznej. W historii zapisuje się też gorzką, ale prawdziwą sentencją: – Wielką słabością̨ chirurga plastycznego jest niezdolność do usunięcia blizny bez pozostawienia następnej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.