Czasami, żeby dobrze zagrać, muszę się całkowicie odsłonić. Na jaw wychodzą wtedy moje własne neurozy – mówi Harris Dickinson. Po rolach w „Beach Rats”, „King’s Man: Pierwsza misja” i „Gdzie śpiewają raki” należy do jednych z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Z brytyjskim aktorem rozmawiamy o pracy na planie nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes filmu „W trójkącie” Rubena Östlunda.
„W trójkącie” to natychmiastowy klasyk. Przyjmując rolę Carla, czułeś, jak wielki sukces film osiągnie?
Wiedziałem, że praca z Rubenem zaowocuje niezwykłym projektem. Każdy jego film trafia w czuły punkt. Oczywiście do premiery nie wiedziałem, jaki będzie ostateczny rezultat, ale na planie u Rubena miałem poczucie, że dzieje się coś wyjątkowego. Czasami dostajesz świetny scenariusz i propozycję pracy z uznanym reżyserem, ale gdy wchodzisz na plan, czujesz, że to nie to. Tu miałem dobrą intuicję.
Jakim reżyserem jest Ruben – kontrolującym czy dającym wolność?
Jedno i drugie – ten balans daje dobre rezultaty. Ruben kręci filmy jak żaden inny reżyser, z którym pracowałem. Łamie reguły, eksperymentuje, a zarazem szanuje zdanie wszystkich osób na planie. Panuje nad każdym aspektem pracy, wie, co chce osiągnąć, ale ramy, które buduje, nie są sztywne. Aktorzy mają wpływ na postaci, które grają.
Czułem się trochę jak podczas rozgrywek sportowych albo występu na żywo – stawka jest wysoka, emocje są podkręcone, więc gdzieś w to wszystko wdzierają się chaos i niepewność. Nie zawsze było bezpiecznie, łatwo i spokojnie. Ale w każdym momencie czułem, że jestem w dobrych rękach. Östlund między ujęciami uderza w gong, co ułatwia wejście w stan medytacyjnego wręcz skupienia. Tak osiąga się jasność umysłu.
Film wymagał od ciebie przepracowania trudnych emocji?
Tak, bo mój bohater musi zmierzyć się z trudnymi emocjami, takimi jak upokorzenie. Oczywiście, mogłem schować się za moją postacią. Ale czasami, żeby dobrze zagrać, muszę się całkowicie odsłonić. Na jaw wychodzą wtedy moje własne neurozy. Zwłaszcza że Carl jest nieustannie narażony na ocenę innych, od pierwszej sceny, gdy na castingu musi pokazać swoje ciało. Nie było mi wcale łatwo tak się obnażyć. U nikogo innego niż Ruben nie zagrałbym modela, choć fascynuje mnie świat mody.
Carlowi daleko od stereotypowego modela – wciąż analizuje, rozmawia o walce klas, podważa to, co widzi. Pozycja aktora też się zmieniła – coraz częściej pyta się was o opinie na tematy społeczne, słucha się waszego głosu.
Niektórzy aktorzy używali swojego głosu już dawno, np. Marlon Brando, który odmówił przyjęcia Oscara za „Ojca chrzestnego” w 1973 roku, by zwrócić uwagę na wykorzystywanie rdzennej ludności Ameryki w kinie. Teraz aktorom wydaje się, że mają prawo wypowiadać się na każdy temat. Dla mnie to wcale nie jest takie oczywiste – najpierw trzeba się na czymś znać.
A ty uważasz się za osobę zaangażowaną społecznie?
Tak, lubię myśleć o sobie jako o kimś walczącym o sprawiedliwość społeczną. Co nie znaczy, że ustawiam się w pozycji eksperta. Mówię o tym, w co wierzę, wiedząc, że są mądrzejsi ode mnie. Uważam, że system polityczny jest zepsuty, ale nie będę walczył z wiatrakami. Skupiam się na małych celach – pomaganiu najbliższym, rodzinie, lokalnej społeczności.
A jak zapatrujesz się na równouprawnienie i nową męskość? Carl trochę się w tym temacie miota – uważa się za feministę, a jego partnerce nie zawsze się to podoba.
To niełatwe zagadnienie. Carl wierzy w równouprawnienie, a konfrontuje się z osobą, która selektywnie podchodzi do zdobyczy emancypacji. I to też jest okej. Feminizm jest po to, żeby każda kobieta mogła wybrać takie życie, jakie chce.
Dyskusja o genderze nadal się toczy – właściwie każdy z nas jest konfrontowany z tematem starej i nowej męskości czy też tożsamości płciowej, zaimków. Wciąż eksplorujemy nowe tematy. Carl pada niejako ofiarą samego siebie, swojej samoświadomości – chciałby być nowoczesny, myśleć nieszablonowo, ale jest tak wrażliwy, że te własne, właściwe przekonania czasem go ranią, krzywdzą, przez to staje się gorszą, a nie lepszą wersją siebie.
„W trójkącie” podejmuje wiele trudnych tematów w zniuansowany, nieoczywisty sposób. Jest też satyrą na media społecznościowe, influencerów, wizerunek z Instagrama. Jaki ty masz do nich stosunek?
Ostatnio rozmawiałem z kumplem o tym, czy jako aktorzy naprawdę potrzebujemy mediów społecznościowych. Na Instagramie mamy dwie możliwości: albo wykreować siebie w stu procentach, w jakimś sensie tworząc wersję siebie zbudowaną z fake newsów, z retuszowanymi zdjęciami i podkręconym życiem, albo być w stu procentach autentycznym. Dla mnie tylko ta druga opcja ma sens i takim staram się być. Dzięki temu można dotrzeć do odbiorców.
Czy masz poczucie, że osiągnąłeś sukces, że ci się udało?
Nie, wciąż jestem na drodze do sukcesu. Wciąż pozostaje mi wiele celów do osiągnięcia, ale wiem, że mam szczęście – mogę wykonywać pracę, którą kocham, z ludźmi, których cenię.
Zawsze marzyłeś o Hollywood?
Hollywood daje większe możliwości niż brytyjski show-biznes. Choćby dlatego, że tam nie jestem skazany na rolę snobistycznych arystokratów… W Stanach jest mi łatwiej niż w Wielkiej Brytanii. Gdy zaczynałem karierę w Londynie, byłem na gorszej pozycji niż moi rówieśnicy, bo nie skończyłem szkoły teatralnej. Uczyłem się aktorstwa w małej trupie teatralnej, odkąd skończyłem 12, 13 lat. Jestem właściwie samoukiem, co w Hollywood nikogo nie dziwi. Poleciałem do Los Angeles jako dziewiętnastolatek. I zacząłem chodzić na castingi. Mnóstwo castingów. Mój pierwszy ważny film – „Beach Rats” Elizy Hittman – nakręciłem w Ameryce.
Twojemu pokoleniu jest w branży łatwiej?
Tak, ale młodych aktorów wciąż spotyka wiele złego. Wciąż godzimy się na kiepskie traktowanie. Ja zawsze potrafiłem powiedzieć „nie”, ale wiem, że dla innych to może być trudne. Lęk przed odrzuceniem jest ogromny. Bo wiesz, że jeśli postąpisz niewłaściwie, nie wpuszczą cię tam, gdzie bardzo chcesz być. Presja jest ogromna. Mam nadzieję, że ta dynamika się zmienia, bo stosunki władzy się zmieniają. Ale chyba w aktorstwo wpisany jest lęk.
Po „W trójkącie” masz zapewnione kolejne role?
Nie, to wcale tak nie działa. Zwłaszcza gdy się chce robić jakościowe rzeczy, a tych wcale tak dużo nie ma. Nie zobaczysz mnie w świątecznych komediach romantycznych.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.