Jan Komasa i Mateusz Pacewicz, twórcy „Bożego Ciała”, tym razem stawiają diagnozę społeczną. Temat nierówności, walki klas i populizmu podejmowały wcześniej najgłośniejsze filmy minionego roku: „Joker”, „Parasite” i „Nędznicy”.
Największym odkryciem filmu jest twarz Macieja Musiałowskiego. Można na nią spojrzeć jak na szachownicę. Pionkami są emocje: lęk, niepokój, oczekiwanie. Młody aktor rozgrywa je po mistrzowsku. Nie ma wątpliwości, że film Jana Komasy będzie punktem zwrotnym w jego karierze (tak jak wcześniej było w przypadku Jakuba Gierszała i Bartosza Bieleni). Kamera wie, w jaki sposób patrzeć na głównego bohatera, aby ukazać jego głęboko skrywane poczucie krzywdy. Pragnienie akceptacji przykryte maską wyuczonej ogłady. Tomek czuje się dzieckiem gorszego sortu. Poznajemy go, gdy zostaje wyrzucony z uczelni za plagiat. Bezskutecznie błaga wykładowców o wybaczenie. Tłumaczy się koniecznością godzenia pracy ze studiami. To ich nie przekonuje. Zostaje skreślony z listy studentów.
Drugi cios zadaje mu rodzina Krasuckich (Jacek Koman, Danuta Stenka, Vanessa Aleksander), przedstawiciele warszawskiej elity, którzy wspierają go finansowo. Gdy wyjdzie na jaw, że Tomek ich oszukiwał, zatajając fakt wyrzucenia ze studiów, zostanie w ich domu persona non grata. W międzyczasie chłopak zatrudnia się w agencji zajmującej się marketingiem szeptanym, a konkretnie czarnym PR-em. Łapie wiatr w żagle. Właściwy człowiek na właściwym miejscu: pracowity, ambitny, elastyczny. Coraz bardziej połamany kręgosłup moralny pozwala mu bez mrugnięcia okiem wymyślać kreatywne sposoby oczerniania ludzi w sieci, w tym znaną youtuberkę (Julia Wieniawa) i polityka kandydującego na prezydenta miasta (Maciej Stuhr). Przyklaskuje mu zepsuta do szpiku kości szefowa, Beata Santorska, grana z werwą przez Agatę Kuleszę.
Postać Kuleszy łączy obie części „Sali samobójców”, ale podobieństwa między tymi filmami są powierzchowne. Powraca motyw gry komputerowej, zresztą zupełnie niepotrzebnie. Ale nie ma wątpliwości, że „Hejter” to dzieło większego kalibru, dojrzalsze, powstałe w oparciu o lepiej dopracowany scenariusz Mateusza Pacewicza (autora „Bożego Ciała”). Duet Komasa i Pacewicz tym razem stworzył proroczy thriller psychologiczno-polityczno-społeczny. Jego centralnym tematem są nierówności społeczne. Przypomnijmy, że poruszały go najgłośniejsze tytuły minionego roku: „Joker”, „Parasite” i „Nędznicy”. Tomek polskim Jokerem? Owszem, chłopakiem kierują podobne pobudki, ale pamiętajmy, że stylistycznie film Komasy odbiega w znaczący sposób od tego, co widzieliśmy w anarchistycznej superprodukcji Todda Phillipsa. „Hejter” bywa brawurowy w zdjęciach i montażu, ale daleko mu do operatorskiej jazdy bez trzymanki, którą serwuje nam „Joker”.
Pierwsza „Sala samobójców” była nazywana filmem pokoleniowym. „Hejter” ma większe ambicje. To nie tylko opowieść o cynicznym milenialsie, lecz także próba pokazania panoramy społecznej współczesnej Polski. W szerszym planie ujawnia się jedna słabość scenariusza. Linia podziałów politycznych jest narysowana grubą kreską: liberalni inteligenci słuchają muzyki poważnej i jedzą krewetki, prawicowcy uczą się strzelać i marzą o Polsce dla Polaków. Komasa nie faworyzuje ani jednych, ani drugich. Po prostu reprezentują oni dwie skrajności. Trochę szkoda, że reżyser nie zdecydował się na bardziej skomplikowany portret bohaterów tego konfliktu.
Nie jest to na szczęście przypadek głównego bohatera, który jest zniuansowany, znakomicie zagrany i wyreżyserowany. Dzięki niemu „Hejter” nabiera wagi jako wybitna publicystyka filmowa. Doskonale sprawdza się jako opowieść o podziałach społecznych, podsycana przez narastające nierówności finansowe. Reżyser nie bał się pokazać ostrego konfliktu klasowego, choć polskie kino długo unikało tego tematu. Jakbyśmy nie chcieli widzieć, że po 1989 r. polskie społeczeństwo przeżyło szok, który jednych wyniósł na szczyt drabiny społecznej, a drugim kazał tę drabinę tylko trzymać, żeby się nie przewróciła. „Hejter” z całą pewnością zainspiruje innych twórców do przyjrzenia się temu tematowi. Z niecierpliwością wypatruję filmu opowiadającego o początkach polskiej transformacji. Być może nakręci go sam Komasa, który planował kiedyś fabułę z akcją rozgrywającą się w latach 90. To byłoby coś.
W „Hejterze” zapomnijcie o happy endzie. Zakończenie mrozi krew w żyłach. Można je odczytać jako przewrotne nawiązanie do wydarzeń Okrągłego Stołu. Komasa zdaje się mówić, że było mrzonką pragnienie bezkrwawej zmiany ustroju. Ci, którzy przez lata czuli się ofiarami transformacji, dziś domagają się prawa i sprawiedliwości. Główny bohater studiował, nomen omen, prawo. Nie skończył studiów, ale nie ma wątpliwości, że zrobi wielką karierę. Kto wie, może w kolejnej części „Sali samobójców” zostanie politykiem? Wyobrażam sobie scenę, w której wchodzi na sejmową mównicę i czyta fragment „Dziadów” Mickiewicza: „I Pieśń mówi: ja pójdę wieczorem, naprzód braci rodaków gryźć muszę, komu tylko zapuszczę kły w duszę, ten jak ja musi zostać upiorem. Tak? zemsta, zemsta, etc, etc”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.