Wiem, że zawdzięczam swojemu nazwisku wiele. Staram się być świadoma przywileju. Ale to jednocześnie blessing and a curse, błogosławieństwo i przekleństwo – mówi Helena Englert, córka Jana Englerta i Beaty Ścibakówny, która ostatnio na dużym ekranie wystąpiła w zmysłowej „Pokusie”, a teraz gra tytułową rolę w serialu HBO Max „#BringBackAlice”.
Na początku zwracam uwagę na to, że Helena Englert pięknie pachnie. Ma też głęboki, pełen energii głos, który sprawia, że słucha się jej z przyjemnością. A wypowiada jak rasowa opowiadaczka. Nic dziwnego, że na castingach na żywo czaruje reżyserów, w przeciwieństwie do self-tape’ów, które, jak utrzymuje, nie są jej mocną stroną. W styczniu premierę miał pierwszy film kinowy, w którym zagrała główną rolę, głośna „Pokusa” Marii Sadowskiej. Teraz pora na tytułową postać z młodzieżowego serialu „#BringBackAlice”, którego reżyserem jest Dawid Nickel („Ostatni komers”), specjalista od tłumaczenia świata młodych na ekran.
Ktoś powie, że aktorstwo to naturalna ścieżka dla córki dwóch polskich ikon – Jana Englerta i Beaty Ścibakówny. My o rodzicach Heleny rozmawiać nie będziemy. Relacje z bliskimi to temat, jak to się mówi w Ameryce, skąd jakiś czas temu Englert wróciła, off limits. Helena zdecydowanie odmawia też dyskutowania o procesie twórczym. – Jak będę miała poczucie, że mam na ten temat coś mądrego do powiedzenia, pójdę uczyć. A na razie to jest moje – jasno stawia granicę. Tego, jak grać, uczy się od blisko dekady. Filmowy debiut zaliczyła jako dwulatka w „Superprodukcji” Juliusza Machulskiego. Kilkanaście lat później zaczęła grywać w serialach: „Układzie zamkniętym”, „Barwach szczęścia”, „Wojennych dziewczynach” czy „Znakach”. Dorosłe aktorskie życie zaczęła niedawno.
Helena Englert: W Nowym Jorku od uśmiechania się bolały mnie policzki
Najpierw było marzenie o szkole aktorskiej w Nowym Jorku. NYU Tisch School of the Arts to istniejąca od 1965 r. prestiżowa uczelnia, którą kończyli Philip Seymour Hoffman, Lady Gaga czy Jim Jarmusch. Wróciła do kraju po jednym semestrze, zaraz na początku pandemii. – Na wymeldowanie z akademika dostaliśmy 48 godzin, do Polski doleciałam ostatnim samolotem z podręcznym bagażem, a moje sześć walizek szło do mnie kolejne tygodnie na kontenerowcu – wspomina. W pożegnaniu z Nowym Jorkiem nie chodziło tylko o niepewne jutro i kwestie bezpieczeństwa, ale też zderzenie oczekiwań z rzeczywistością. – Byłam tam wystarczająco długo, by wchłonąć esencję, ale niewystarczająco, by chcieć zostać. Oczywiście, wspaniała jest ta różnorodność, otwartość na inność, którą widać w dużych miastach. Ale tam panuje tryb nauczania, który mi kompletnie nie pasuje. Mówię, co myślę. Tam to był problem. W pewnym momencie od uśmiechania bolały mnie policzki. Niewyobrażalne, że to mnie koledzy pytali, czy nadają się do zawodu. I nie dlatego, że mam jakąś tajemną wiedzę lub jestem autorytetem. Oni po prostu wiedzieli, że ze strony profesorów nie mogą liczyć na szczerość, a ja będę bezpośrednia. W Stanach to był ewenement. Gdy o tym opowiadam, to brzmi niemal arogancko, ale wtedy naprawdę nie wiedziałam, co mam z tym zrobić – tłumaczy Englert.
Dla niej prawdziwe, głębokie relacje formują się o trzeciej w nocy, kiedy gada, a potem płacze. – Pokaż mi swoją słabość, a ja pokażę ci swoją. Świat, w którym nikt nie ma słabości, mnie nie interesuje – deklaruje. Zdaje sobie sprawę, że hierarchiczny, akademicki system potrafi rodzić nadużycia, o czym dużo się w ostatnich latach mówiło w kontekście zarzutów wobec łódzkiej filmówki. Englert mówi stanowcze „nie” opresji, mobbingowi i przemocy na uczelniach. Ale podkreśla, że jest złoty środek. – Możesz zrobić to, to i to, żeby być lepszym. A w USA wszyscy są cały czas wspaniali. Nie rozumiem świata, w którym nie ma potrzeby nazywania rzeczy po imieniu – mówi.
Fart i pech znanego nazwiska
Znane nazwisko to, jak sama mówi a blessing and a curse – błogosławieństwo i przekleństwo, fart i pech w jednym. – Wiem, że zawdzięczam swojemu nazwisku wiele. Jest to przywilej, którego staram się być świadoma. Jak powiedziała kiedyś Lily-Rose Depp: „Nikt mi nigdy nic nie załatwił, ale nie mam złudzeń i wiem, że moje nazwisko ładnie wygląda na plakacie”. Jednocześnie nieraz z powodu tego samego nazwiska na ostatnim etapie castingu jej kandydatura odpada. Jeżeli zrobisz film z nową twarzą i nie wyjdzie, to po prostu nie wyszło. A jeśli wyjdzie, masz „nową twarz”, „odkrycie”. Ze mną nie ma opcji „nowej twarzy”, „odkrycia”, „wielkiego wow”, za to jak nie wyjdzie, to konsekwencje są większe. Bo moje nazwisko od lat funkcjonuje, choć nie dzięki mnie... Wiem, narzekam teraz na przywilej, czego nie powinnam robić – uśmiecha się Englert.
To nazwisko ma jeszcze jeden efekt uboczny. – Ponieważ jestem córką znanych aktorów, to często z rozpędu traktuje się mnie jak dziecko. Wynikają z tego sytuacje, których nie cierpię. Ostatnio na ćwiczeniach na scenę zaproszono: „pana Darka i Helenkę”. Nikomu by nie przyszło do głowy tak się do mnie odnosić, gdybym nie była córką moich starych. Tak, mam z tym problem i zwracam na to uwagę, bo według mnie może to na przykład potem zaburzać relacje na planie filmowym. Z równiachy, z którą można pójść na szluga, staję się „Helenką”, którą trzeba obsłużyć. Nie chcę tego – mówi zdecydowanie. W życiu prywatnym jest bardzo asertywna, ale w pracy miewa z tym jeszcze problem. – Jako młoda baba na planie uważam, że mam obowiązek stawiać na swoim. Wybieram swoje walki. Ze względu na wiek, ale też rodzinną historię, muszę trochę bardziej uważać. Zawsze być o krok do przodu, przepuścić kogoś w drzwiach, być zapobiegawczą, żeby nikt nie powiedział: „O, patrz, jak sobie pozwala ta Englert?”. Ale nie narzekam. To niska cena, którą jestem gotowa płacić. Poza tym czy nie każdy lubi robić dobre wrażenie? – mówi.
Ćwiczenia, na których została nazwana „Helenką”, odbywały się w Warszawie na Akademii Teatralnej. To tam od powrotu z USA uczy się Helena. Mimo napiętego grafiku stara się zaliczać obowiązkowe przedmioty, choć zdarza się poślizg. – Dopiero ostatnio zaliczyłam egzamin z piosenki z drugiego roku – śmieje się. – Gdy zaczęłam grać, wszystko się bardzo porozłaziło. Musiałam odbyć wiele rozmów w dziekanacie i zanieść wiele podań. Na szczęście się udało, zresztą teraz wielu kolegów i koleżanek, i to właśnie z młodszych lat, gra w teatrze, w serialach, tańczy, śpiewa. Miałam fantastycznych profesorów, którzy mówili mi: „Idź, pracuj”. Szkoła bardzo mi pomogła. Uważam, że warsztat zdobyty w szkole pozwala zebrać narzędzia, których można potem używać na różne sposoby, według potrzeb. Lubię hierarchię i nie ma potrzeby się przeciwko niej buntować. Uważam, że jeżeli umie się w niej wygodnie rozsiąść, to ona przestaje być straszna. Poszłabym do szkoły jeszcze raz. Dzięki niej umiem to, co umiem. A wciąż umiem niewiele – dodaje, jakby zapobiegawczo.
Granice w aktorstwie
W serialu „#BringBackAlice” Englert gra główną rolę Alicji Stec, licealistki influencerki, która odnajduje się po rocznym zaginięciu. Musi na nowo rozpracować nie tylko swoje życie, lecz także relacje. Choć produkcja ma premierę cztery miesiące po „Pokusie”, to serial HBO Max powstawał jako pierwszy, późnym latem i wczesną jesienią 2021 r. Plan „Pokusy” zaczął się za to w styczniu 2022 r. i potoczył się bardzo szybko – mniej niż rok od pierwszego klapsa do premiery. O roli młodej dziennikarki Ines, która wikła się w skomplikowany erotyczno-zawodowy układ z dwoma starszymi mężczyznami, w prasie mówiło się dużo, także ze względu na liczne nagie i erotyczne sceny. – Gdybym dostała tę propozycję przed „#BBA”, nie byłabym na nią gotowa, ani jako początkująca aktorka, ani jako młoda kobieta. Czułabym, że taka rola odbierze mi podmiotowość – mówi. Dzięki doświadczeniu pracy przy serialu, 100 dniom zdjęciowym, zdjęciom nocnym, też częściowo w skąpych strojach, takiej prawdziwej aktorskiej szkole życia, poczuła, że jest w stanie w to wejść i nie zrobić sobie krzywdy.
– Tych granic, które się w aktorstwie przekracza, jest wiele. Ciało – ta jest pierwsza. A przecież niezależnie od wiary czy światopoglądu ciało mamy wszyscy, nie da się tego zakwestionować. Ciału towarzyszy największe tabu. Ja bałabym się pokazać tego, co mam w duszy, przed tym się będę bronić. Ale ciało? To skóra, worek. Może warto zdjąć je trochę z piedestału? – proponuje Englert. Zaznacza też, że kiedy powstawała „Pokusa”, jej ciało było inne niż dziś, a ona nie akceptowała go w pełni. – Jak większość osób w tej branży mam za sobą zaburzenia odżywiania. Teraz mamy z moim ciałem okej relację, możemy się poklepać po ramieniu, ale wciąż jest nam ze sobą trudno, co od lat przegaduję na terapii. Wydaje mi się, że dla młodej kobiety, która, także ze względu na branżę, w której pracuje, jest zawsze na początku oceniana przez pryzmat ciała, ważne było, żeby tę rolę zagrać. Wystąpiłam przed kamerą bez ubrania i czułam się z tym okej. Nie żałuję – mówi.
Bała się, owszem, ale nie, co sobie kto w branży pomyśli, raczej doświadczenia na planie, gdzie nie ma konwencji, kadrów, tylko fizyczna nagość na oczach ekipy. Nie stresowała się natomiast, że gra z o wiele bardziej doświadczonymi, starszymi aktorami. – Miałam o rok więcej edukacji w szkole, byłam „rozegrana”, prosto z planu w plan. Dzięki „Pokusie” nauczyłam się bardzo wiele i to jest dla mnie wartościowe. Chcę jeszcze przez bardzo długi czas chłonąć, a nie irytować się, że się nie rozwijam. Na planie „Pokusy” po raz pierwszy poczułam też, że jestem młodą kobietą, a nie dziewczynką, która pałęta się po świecie dorosłych. Przestałam się cały czas bać. Nie myślę już obsesyjnie o tym, co się stanie, jak wyrwę się przed szereg. Zaczynam powoli rozumieć, gdzie jest moje miejsce – mówi.
Kamp, tipsy i eksperymenty z modą
Nie boi się eksperymentów z modą. Heleny Englert nie zobaczymy na czerwonym dywanie w stylizacji konwencjonalnej, ładnej, klasycznie kobiecej. Każde jej pojawienie się to nowy performance. Jest samozwańczą „tipsiarą”, uwielbiającą kicz i kamp. Interesuje ją kwestionowanie tradycyjnej kobiecości, odebranie jej atrybutów, wycieczki w kierunku abstrakcji. Jej stylizację z premiery „#BringBackAlice” zdezorientowane media plotkarskie okrzyknęły „topielicą” – miała długie, doczepiane włosy, blady pastelowy makijaż, utlenione brwi, a zamiast sztucznych rzęs – perłowe łzy. Zanim chciała zostać aktorką, marzyła o projektowaniu, planowała zdawać do Central Saint Martins w Londynie, którą kończyli m.in. Hussein Chalayan, John Galliano, Alexander McQueen czy Phoebe Philo. Wspólnie z przyjaciółką Magdą tworzą kolektyw EMSH. Robią biżuterię, projektują kreacje, spędzają długie godziny na Vogue Runway, śledząc trendy. Połowa młodej obsady „#BBA” pojawiła się na premierze w ich stylizacjach. – Na razie to się nie monetyzuje, ale w razie, gdyby z aktorstwem coś poszło nie tak, nie będę marudzić, że nie mam pracy, tylko sama sobie ją stworzę – żartuje.
Na razie brak pracy jej nie grozi. Teraz zagra w teatrze. I dba o to, żeby nie stracić głowy. – Ze wszystkimi się koleguję, pójdę na wódkę z każdym. Jestem bardzo społecznym człowiekiem, ale nikomu nie ufam w pełni i naprawdę blisko nie dopuszczam do siebie zbyt wielu osób. Jak przychodzi co do czego, jestem sama. I jest mi z tym dobrze – mówi. Przyjaźnie? – Moi przyjaciele są świetni. Pilnują, żebym nie straciła kontaktu z rzeczywistością, szczególnie teraz, kiedy tak dużo się dzieje. Na pewno mi odbije! Ale chyba szybko przejdzie. Byle nikomu nie zrobić krzywdy. To chyba jest wiodąca zasada, której się staram trzymać w życiu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.