Nie wychowałem się w modzie i myślę, że niewiele osób w Polsce się w niej wychowało, nie mamy jej w DNA. Przynajmniej moje pokolenie. Niewielu z nas ma mamy i babcie, które noszą Pradę i Chanel. Do niedawna luksus to była absolutna egzotyka. Kilka rzeczy, które dotarły z daleka, pojedyncze relikwie... Wielu z nas ma wyczucie stylu, ale wyczucie stylu i wyczucie mody to zupełnie inne rzeczy.
Nazywam się Kuba Dąbrowski, jestem fotografem.
Wychowałem się na Dziesięcinach, pięknym i niezagrożonym gentryfikacją białostockim osiedlu. W latach 90., z przegrywanymi kasetami, deskorolką, telewizją satelitarną i całym blokowym dobrodziejstwem. Lubiłem się ubierać, lubiłem oglądać pod tym kątem teledyski i wyławiać w lumpeksach pasujące rzeczy. Mój nauczyciel angielskiego przywoził z Anglii magazyn „The Face”, widziałem kilka numerów. Ale pomimo tego o modzie nie wiedziałem nic, mody w moim zasięgu po prostu nie było. Nawet jako aspiracyjnego punktu odniesienia. Na osiedlu mieliśmy sklep „Hermes” – do tej pory, widząc to słowo, w pierwszym odruchu myślę o sprzęcie AGD i wypożyczalni wideo, a nie o francuskiej elegancji.
W 2010 roku trafiłem do Mediolanu. Zrządzeniem losu dostałem małe zlecenie od włoskiego „Vogue’a” i Prady, i w zasadzie z miejsca zacząłem pracować dla „międzynarodowych tytułów”. Moim głównym klientem stało się „WWD”. Jedna z najważniejszych medialnych instytucji modowego systemu. Wychodzący od 1911 r. nowojorski tytuł, o którym wcześniej nawet nie słyszałem. Żeby nie było, przed wyjazdem z Warszawy pracowałem w branży: robiłem zdjęcia gwiazd, współpracowałem ze stylistami, moja dziewczyna prowadziła sklep vintage. Śledziłem trendy w magazynach, wiedziałem, co to Comme des Garçons i kto to jest Juergen Teller. Będąc w środku, zrozumiałem, że to zawstydzająco powierzchowna wiedza. Robiąc zdjęcia, myślałem przede wszystkim o świetle i kompozycji, a nie o modzie, którą miałem w kadrze. Intuicyjnie czułem, że coś „dobrze wygląda”, ale nie miałem pojęcia – dlaczego. Rozumiałem „nadbudowę”, zupełnie nie interesując się „bazą”. Nie wychowałem się w modzie i myślę, że niewiele osób w Polsce się w niej wychowało, nie mamy jej w DNA. Przynajmniej moje pokolenie. Niewielu z nas ma mamy i babcie, które noszą Pradę i Chanel. Jeszcze mniej z nas ma mamy i babcie, które te ubrania systematycznie wymieniają. Do niedawna luksus to była absolutna egzotyka. Kilka rzeczy, które dotarły z daleka, pojedyncze relikwie... Wielu z nas ma wyczucie stylu, ale wyczucie stylu i wyczucie mody to zupełnie inne rzeczy.
Rzuciło mnie do środka, odnalazłem się i trwam. Nauczyłem się nowego języka, nauczyłem się zasad systemu. Cztery razy w roku wyjeżdżam na maraton tygodni mody. Zawodowo oglądam je od środka. Podczas fashion weeków kawę zawsze staram się pić w najbardziej obskurnych lokalnych barach. Mój osiedlowy mózg potrzebuje odpoczynku od luksusu i od nadmiaru wizualnych bodźców. Parę lat temu, po pokazie haute couture Schiaparelli przy placu Vendôme w Paryżu poszedłem do takiego właśnie baru. Spotkałem tam Billa Cunninghama. Pił herbatę i jadł kanapkę z tuńczykiem. Bill zwykle nie był rozmowny, czaił się ze swoim nikonem i wręcz unikał kontaktów z „młodzieżą”. Tym razem się uśmiechnął, dosiadłem się z espresso. To był pierwszy i jedyny raz, kiedy naprawdę porozmawialiśmy. Powiedział, że zawsze przychodzi w to miejsce, do schowanego pomiędzy luksusowymi hotelami baru dla taksówkarzy i policjantów. Dokładnie z tych samych co ja powodów. Zrozumiałem (i on chyba też), że jesteśmy po tej samej stronie. W epicentrum systemu, ale mimo wszystko ciągle na zewnątrz. On w swojej niebieskiej kurtce francuskiego robotnika, ja stawiam na czarne goretexy, bo „zajebiste są, kiedy w pogodzie jakiś kurwa Meksyk”, cytując mojego ulubionego współczesnego poetę Piernikowskiego z zespołu Syny.
I z takiego punktu widzenia będę się starał pisać teksty do „Vogue’a”. Będę dzielił się wiedzą i zdziwieniami. Ze środka, z zewnątrz. Z Białegostoku, z Mediolanu, z Paryża.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej