Stacja ZOO: Na ratunek zwierzętom, cichym ofiarom wojny w Ukrainie
Uciekając przed rosyjską agresją, uchodźcy z Ukrainy zabierali do Polski swoje ukochane zwierzęta. Pomoc cichym ofiarom wojny niosła grupa wolontariuszy. – Niektórym pomoc zwierzętom może wydawać się błaha. Ale chodzi o to, by nie odbierać ludziom godności. Dla niektórych zwierzę było wszystkim, co mieli – opowiada Magda Jagnicka, założycielka Stacji ZOO.
Tuż po ataku Rosji na Ukrainę Magda Jagnicka z przyjaciółką ruszyły na granicę. Po kilku wyprawach zdały sobie sprawę, że pomóc mogą też w Warszawie. Na Dworzec Centralny Magda po raz pierwszy udała się z torbą pełną kanapek. Panował chaos, kolejne pociągi z uciekającymi przed wojną uchodźcami co chwila podjeżdżały na perony. Pierwsze grupy wolontariuszy organizowały pomoc: informacje dla nowo przybyłych, ciepłe napoje, jedzenie, ubrania. Wiele osób uchodźczych miało przy sobie tylko to, co udało im się w pośpiechu zmieścić do plecaka. Niektórzy przyjechali do polski z pupilami.
Życie Magdy – jak wielu innych osób – dzieli się na to przed i po wybuchu wojny. Jedno się nie zmieniło – stylistka i influencenka od lat pomagała zwierzętom. Na Dworcu Centralnym zauważyła, że ludzie przywozili ukochane czworonogi, jak tylko byli w stanie – małe psy chowali pod kurtkami, koty trzymali w koszach piknikowych, chomiki pakowali do pudełek śniadaniowych, a papużki do butli po wodzie. Magda odezwała się do znajomych z wolontariatu, z którymi zorganizowali pierwszą pomoc dla zwierząt z Ukrainy.
– Pamiętam ludzi z kilkoma kociakami, którzy siedzieli pośrodku tego chaosu bez żadnych smyczek ani transporterów – wspomina Magda. – Dobrze wiedziałam, że kiedy tylko któryś kot się wystraszy, pobiegnie przed siebie i będzie tragedia. Napisałam do znajomych, którzy również pomagali zwierzętom, że szybko musimy zorganizować pomoc dla zwierzaków na dworcu.
A z każdą chwilą przybywało ich coraz więcej.
Pierwsza noc
Zaraz po pierwszej wiadomości – po północy – na dworzec przyjechały dwie wolontariuszki. – Rozdzielałyśmy karmy dla psów, kotów, królików. Potem te karmy trzeba było posegregować – nie mogłyśmy dać karmy złej jakości psu, który przez wiele godzin jechał ze ściśniętym żołądkiem ze stresu, bo tylko zrobiłybyśmy mu krzywdę – opowiada Magda. Jej doświadczenie w opiece nad zwierzętami w tak ekstremalnych warunkach było na wagę złota. Szybko potrafiła ocenić, czy zwierzę potrzebuje opieki weterynaryjnej, wody czy po prostu spaceru.
– W nocy chodziliśmy pomiędzy śpiącymi ludźmi i ich zwierzętami i zostawialiśmy paczuszki z jedzeniem, wodą, workami na kupę. Wiele osób nie miało nawet smyczy czy obroży, prowadzili zwierzęta na paskach od spodni czy sznurkach, aby tylko się nie zgubiły. Pamiętam trzęsącego się, malutkiego psa na kolanach swojej właścicielki. Miałyśmy kilka ubranek i jedno akurat na niego pasowało. I w tym ogromie nieszczęścia, w środku nocy, pani widząc, że ktoś pomyślał o tym, żeby pomóc jej psu, uśmiechnęła się w sposób, którego nigdy nie zapomnę. Wtedy zrozumiałyśmy, że musimy zrobić dla nich to, co tylko się da.
Do zrobienia było wiele, ale na szczęście nie zostały w tym same. Dalecy i bliżsi znajomi, obserwatorzy z Instagrama, właściciele sklepów zoologicznych i firmy chętne na przekazanie karmy nie pozostali obojętni na apele wolontariuszy. Grupa osób skupiona wokół pomocy zwierzętom ukraińskich uchodźców z czasem nazwała się Stacją ZOO.
Kot w worku
Magda przy wolontariackiej Grupie Centrum zbierała najpotrzebniejsze rzeczy: prowiant, smycze, szelki, transportery, podstawowe leki i „namordniki”, czyli kagańce. – To słowo, które wszyscy zapamiętaliśmy od razu. Aby łatwiej się było komunikować, wydrukowaliśmy sobie kartki z podstawowymi słowami tłumaczonymi na ukraiński. Pokazywaliśmy zalaminowane kartki właścicielom, a oni wskazywali, czego im trzeba. To znacznie ułatwiło komunikację. Potem doszły kamizelki odblaskowe z napisem „żywotne”, czyli zwierzęta, by ludzie rozumieli, czym się zajmujemy – opowiada Magda. Udzielali nie tylko pomocy materialnej. Zaprzyjaźnieni weterynarze ruszali na pomoc chorym zwierzętom, zazwyczaj nieodpłatnie lub za niższe stawki. Dzięki nim potrzebujące zwierzęta dostawały kroplówki na peronach dworca, tuż przed dalszą podróżą, albo trafiały do klinik. Wolontariusze pomagali także załatwiać biurokrację związaną z przewozem zwierząt za granicę, bo dla wielu osób Warszawa była tylko przystankiem. Dowiadywali się od opiekuna, gdzie się udaje, sprawdzali procedury podróży z psem i załatwiali formalności związane z dokumentami, szczepieniami czy chipem.
Wiele osób, które przyjechały z Ukrainy, nie spodziewało się, że ktoś może chcieć pomóc im i ich zwierzętom. Gdy udzielono pomocy jednemu zwierzęciu, okazywało się, że gdzieś w torbie schowane są kolejne – ślimaki w wiaderku czy kaczątko w plastikowym pudełku.
Zwierzaki ze Stacji ZOO
Znając siłę i zasięg Instagrama, Magda założyła konto grupy wolontariuszy. Kiedy trzeba było zorganizować 12 transporterów, znajdowały się w godzinę. – Mówiłam wszystkim, by pamiętali o robieniu zdjęć, bo nic mocniej nie działa. Gdyby nie media społecznościowe, nigdy nie udałoby nam się znaleźć nowych domów ani osób chętnych do pomocy.
Przez Stację ZOO przewinęło się w sumie ok. 300 wolontariuszy. Niektórzy przyszli tylko raz, ze stałej ekipy było 30 osób. – Komunikowaliśmy się na czacie założonym na Messengerze. Układaliśmy grafiki, rozdzielaliśmy pracę na kilkugodzinne zmiany, szukaliśmy domów tymczasowych, organizowaliśmy pieniądze na potrzebne rzeczy. Ustaliliśmy hierarchię – doświadczone osoby szkoliły nowe, liderzy grup zawsze byli w gotowości pomóc w przypadkach beznadziejnych. Do pomocy zwierzętom było chętnych wiele osób, ale miałam z tyłu głowy świadomość, że to są jednak ekstremalne warunki, w których nie każdy sobie poradzi. Wolontariusz powinien mieć choć elementarną wiedzę o opiece nad zwierzętami, by odpowiednio zareagować. Nie można na siłę głaskać roztrzęsionego ze strachu psa czy przytulać kota, który za chwilę może wpaść w popłoch. A zdarzały się hardkorowe doświadczenia, przy których trzeba było zachować zimną krew. Jednemu pieskowi odłamek bomby utkwił w pyszczku. Paniką czy płaczem nie dało się mu pomóc.
Stacja ZOO dostała dofinansowanie od wojewody mazowieckiego. Dostali też lokal, gdzie gromadzili dary, opatrywali rany czy pomagali dojść do siebie przerażonym czworonogom.
W poszukiwaniu happy endu
Niektórzy mogliby powiedzieć, że zajmowanie się zwierzętami w obliczu ludzkiej tragedii jest drugorzędne. Inne podejście mają ci, którzy sami są przywiązani do zwierząt. – Wiele osób, które spotkaliśmy na dworcu, skupiało się na swoim zwierzęciu, zamiast zająć się sobą – przejmowali się tym, że nie mają dla nich jedzenia, miski, poidełek, szelek, smyczy… – tłumaczy Magda. – Komuś może wydawać się trywialne, że podchodzimy do psiaków, dajemy im smaczki. Ale w tym wszystkim chodzi o to, by nie odbierać tym ludziom godności. Dla niektórych to zwierzę było wszystkim, co mieli. Nie mogli czuć się jeszcze gorzej przez to, że chcieli je uratować. Przecież oni jeszcze przed chwilą mieli normalne życie.
Wiele osób musiało rozstać się ze swoim pupilem na dłużej lub na zawsze. Takie dramaty rozgrywały się na lotnisku Chopina. Tamtejsi pracownicy odezwali się do Stacji ZOO z prośbą o pomoc przy pozostawionych tam zwierzętach (np. gdy rodzina z dziećmi miała załatwioną pomoc humanitarną w Stanach Zjednoczonych, ale przez brak dokumentów czy szczepień nie mogła zabrać ze sobą kota). Kącik z sierotami na Okęciu nie mógł rosnąć w nieskończoność. Zanim zajęła się nimi Stacja ZOO, Ekopatrol odwoził je do schroniska na Paluchu.
– Wiele osób zostawiało przy transporterach numer telefonu z błaganiem o kontakt. Ci, którym już gdzieś udało się dostać, walczyli o te zwierzęta. My je przechowywaliśmy i wiele z nich odnalazło swoich właścicieli na drugim końcu świata, jak na przykład dwie świnki morskie, które poleciały do Kanady. Ta rodzina wydała na cały proces transferu swoich zwierzaków ponad 2 tys. zł, a kiedy już je odebrali, wysłali nam ich zdjęcia na WhatsAppie – wspomina Magda.
Nie wszystkie historie kończyły się happy endem. Magda wspomina kobietę, która miała załatwione mieszkanie i pracę na Cyprze, ale ani WizzAir, ani Ryan Air nie pozwalały na zabranie zwierząt na pokład. Kot został ze Stacją Zoo, a zrozpaczonej właścicielce wysyłano zdjęcia, bo obiecali, że „koszka” nie trafi do schroniska. – Robiliśmy wszystko, by zwierzęta które znalazły się pod naszą opieką, trafiły do domów zastępczych. Jedna z moich koleżanek do tej pory ma żółwia, którego zdjęcia wysyła właścicielce. Dwa węże trafiły do doświadczonego fana gadów pod Olsztynem, który zaoferował, że odda je rodzinie po tym, jak wojna się zakończy. Sprawa z przewozem zwierząt egzotycznych jest o wiele bardziej skomplikowana – opowiada Magda. Informacji na temat zwierząt egzotycznych, ale i szczurów, szukali na facebookowych grupach, gdzie pasjonaci chętnie dzielili się wiedzą, a nawet przyjmowali pod opiekę zwierzaki, które musiały zostać w Polsce.
Niekończące się historie
Magda pamięta doskonale pierwsze zwierzę, któremu pomogła. – Czarny, rasowy kot, który majestatycznie chodził po antresoli bez żadnej smyczy – wspomina. Za każdym psem i kotem, któremu pomogli, stoi jego rodzina. Wiele z nich znalazło przystanek w podróży w domach wolontariuszy Stacji ZOO. Z niektórymi do dziś mają kontakt. Z jednej strony to budujące dostawać wiadomości z podziękowaniami. Jest i druga strona zaangażowania w pomoc. – Wszyscy chcielibyśmy, żeby Ukraińcy mieli wolność, spokój, bezpieczeństwo – opowiada Magda. – Wolontariat, ludzie i zwierzaki, które poznaliśmy, to wspaniała sprawa. Ale to, że kontekstem tego doświadczenia jest wojna, to najgorszy z możliwych scenariuszy.
Grupa Stacja ZOO oficjalnie zakończyła swoją działalność na Dworcu Centralnym w listopadzie. Nieoficjalnie Magda nawet w trakcie naszego spotkania zerka na telefon. Jeśli będzie trzeba komuś pomóc, nie odmówi.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.