Przez dekady projektanci pokazywali, że nie tylko elementy ich kolekcji to sztuka, lecz także sama ich prezentacja jest performansem – często z wyraźnym tematem, dramaturgią, przesłaniem. Na wybiegu wystawiali spektakle niejednokrotnie wyreżyserowane na wzór hollywoodzkich superprodukcji. Efektowne, magiczne, technologicznie zaawansowane. Skąd się wzięły pokazy mody i jakie właściwie mają znaczenie?
Pomysł, by gotowe projekty pokazywać na żywych osobach w ruchu, przypisuje się Charlesowi Worthowi – ojcowi luksusowego paryskiego krawiectwa. Jeszcze zanim ten Anglik powołał do życia pierwszy w historii dom mody haute couture, miał wpaść na pomysł szybszego przekonania klientek do zakupu dzięki prezentacji produktu na jednej z pracownic. Nazywała się Marie Vernet. Miała ponad 20 lat i – jak przystało na połowę XIX wieku – wąziutką talię. Ponoć też niebagatelną urodę, taką, z jaką utożsamić chciała się klientka. Marie wkrótce została żoną Wortha. Zapisała się w historii jako pierwsza modelka. Co dziś oczywiste, wtedy takie nie było: dopiero osoba Marie Vernet, czyli modelki, pozwoliła pokazać trójwymiarowe walory kreacji i niezwykły proces jej noszenia – szelest tkaniny, to, jak pracuje w zmieniającym się świetle, jakie wrażenie tworzy wraz z ruchem, którego ówczesne damy uczono na wieloletnich lekcjach savoir-vivre’u. Dziś wiemy, że takie prezentacje praktykowane były w początkach XIX wieku w wielu miejscach sprzedaży, ale przez lata legenda uczyniła z Wortha tego jedynego. Również od początku XIX wieku w modnych miejscach, takich jak wyścigi konne, teatr czy opera, pojawiali się młodzi ludzie – najczęściej mężczyźni zatrudnieni przez krawców, którzy – cytując historyków – „paradowali” w strojach z ich pracowni i tak prezentowali bogatym arystokratom (potencjalnym nabywcom) jakość danej realizacji...
Ale pokaz przez duże „P” pojawił się dopiero wraz z domem mody, który pod koniec lat 50. XIX wieku w Paryżu pod własnym nazwiskiem założył wspomniany już Worth. Tam po raz pierwszy zaproponował całe sezonowe kolekcje. Dziś banał, wówczas – nowość, jako że do tej pory ubrania (nawet te ekskluzywne) uzyskiwało się, kupując materiały, a następnie udając z nimi do krawca i rzemieślników. W założeniu Wortha pokaz kończył pracę nad kolekcją mody rozumianą jako dzieło sztuki. Był pierwszą manifestacją wizji artysty kreatora. Oczywiście też prezentacją nowej linii na sezon.
Pierwsze modelki: Zobaczyć „lepszą wersją siebie”
Pokaz odbywał się w relatywnej ciszy (bez muzyki), w dodatku we wnętrzach domu mody, które wypełnione gośćmi i kupcami, niekoniecznie były już takie przestronne. W tym samym domu mody projektant pracował nad kolekcją, a rzemieślnicy na bazie jego wizji tworzyli realny produkt. Niejednokrotnie w takich warunkach pokazywano ponad 100 modeli, czasem nawet 150 (dziś – często kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt). Porządek prezentacji wyznaczała ważność kreacji według jej przeznaczenia – czyli, upraszczając, od kreacji dziennych, przez wieczorowe, po te na bale i ostatecznie suknie ślubne – ściśle regulowana przez ówczesny dress code. Każdy z nowych elementów kolekcji pokazany był na urodziwej, młodej dziewczynie. Worth projektował wtedy tylko damskie modele. Ponoć modelki miały różny typ urody, a nawet wiek, by klientki mogły w nich odnaleźć „lepszą wersję siebie”.
Jeśli wierzyć relacjom, było duszno, długo (godzina lub dwie), ale mimo wszystko – prestiżowo. Zaproszenie na pokaz dostawały tylko najlepsze klientki, arystokratki albo bardzo ważni kupcy. W połowie XIX wieku Paryż był liderem w kreowaniu modowych trendów, domy haute couture funkcjonowały tylko tutaj, więc pokaz mody był jedyną szansą, by w miarę szybko poznać nową wizję mody. Na przełomie XIX i XX wieku do elity oglądającej dołączyły najważniejsze redaktorki mody, zobligowane do kilkutygodniowego milczenia na temat tego, co widziały. Choć przecieki oczywiście się zdarzały, to generalnie dopiero po tygodniach od pokazu ploteczki i relacje, a przede wszystkim – odszyte modele na klientkach – roznosiły wieści o tym, co modne.
Pierwsze pokazy mody: Ruch stateczny, twarz posągowa
Stopniowo pokazy zaczęto uatrakcyjniać. Ich formułę dość wcześnie, bo już w latach nastych XX wieku, zaczęła rozwijać ocalała z Titanica brytyjska kreatorka Lucile. Dodała im teatralności, wyprowadziła w plener, a przede wszystkim uzupełniła o muzykę. Kiedy pojawił się szał na tango, puściła je w tle i zatrudniła tancerki w miejsce modelek. Spotkało się to z naśladownictwem ze strony niektórych krawców, lecz także z ostrą krytyką branży. U tworzącego mniej więcej równolegle legendarnego Paula Poireta z Paryża też na pewno był jakiś dźwięk i słowo mówione, choć Poiret wizjoner często pokazywał nowości podczas swoich bali kostiumowych, stąd trudno podporządkować go jakiejś regule. Zasada czytania/mówienia głośno numeru danego modelu, czasem z krótkim komentarzem dotyczącym kreacji, ich przeznaczenia czy sposobu wykonania przyjęła się jednak wtedy w Paryżu na dobre. Robił to niejednokrotnie sam kreator, ewentualnie zastępowała go w tej roli modelka, sprzedawczyni albo deklamatorka. Dzięki temu pokaz zyskiwał swoisty rygor i porządek.
W okresie międzywojnia pokazy zaczęły być postrzegane jako… zdarzenia towarzyskie, czyli bardzo w stylu XXI wieku! Muzyka czy występy tancerek zdarzały się coraz częściej, choć rzadko jako część samego pokazu – częściej jako jego następstwo. Najciekawsze musiały być te organizowane przez ekscentryczną Włoszkę Elsę Schiaparelli w późnych latach 30. XX wieku, porównywane do sztuk scenicznych. Działająca w Paryżu Schiap, przyjaciółka artystów takich jak Salvador Dalí, prezentowała niezwykle artystyczną koncepcję ubioru i jej pokazy, wykorzystujące inne dziedziny sztuki, były naturalną konsekwencją tego podejścia. Np. do kolekcji Commedia dell’arte (1939) wybrała podniosłą muzykę (utwory Vivaldiego, Pergolesiego czy Cimarosy) oraz rozbudowaną scenografię, grę świateł, taniec, a nawet numery akrobatyczne zgodne z motywem przewodnim kolekcji. Po II wojnie światowej dobór muzyki ilustrującej myśl przewodnią kolekcji (jako pierwsza miała tworzyć narracyjne tematy kolekcji) będzie już jej znakiem rozpoznawczym, choć artystyczne ekscesy będą raczej wyjątkiem. W latach 50. XX wieku pokazy Coco Chanel, Cristóbala Balenciagi czy nawet popularnego Christiana Diora odbywały się wciąż w ciszy, by oddawać mistrzostwo projektu i powagę całego zdarzenia. Również ruch samych modelek – choć pojawiają się już obroty – był dość teatralny, stateczny, spokojny. Twarz posągowa, niezdradzająca uczuć.
Więcej dramaturgii w tym czasie wprowadzą Włosi, próbując po wojnie zawojować świat marką Dolce Vita. Zadbają o większe przestrzenie dla publiczności, najlepiej w historycznych pałacach, w celu olśnienia zwłaszcza amerykańskiej prasy i klienteli. Nowoczesność w sensie muzycznym zagości z kolei na pokazach pokolenia rewolucji młodzieżowej lat 60. XX wieku. Najpierw zapewne u brytyjskiej królowej modsów Mary Quant w swingującym Londynie. Kiedy Quant lansowała między innymi modę na długość mini, kolorowe i lekkie ciuchy, nowoczesne i wygodne fasony, za tło muzyczne służył wywrotowy wówczas jazz. Ruch modelek, teraz już nie dam o pełnych kształtach i talii osy, tylko młodych, chudziutkich dziewczyn, stał się dużo odważniejszy i bardziej spontaniczny. Ciekawie było też w tym czasie na nowatorskich pokazach Paco Rabanne. Nadawał im niesamowite tytuły, igrające nawet z funkcją mody samej w sobie, np. „12 niemożliwych do noszenia sukienek”. W tle leciały nuty Pierre’a Bouleza – młodego, eksperymentującego kompozytora. Nieraz realizował je w galeriach sztuki współczesnej, dając nowy sygnał co do sposobu rozumienia mody i pokazu. To już nie produkt na sprzedaż, lecz dzieło artysty na tych samych prawach co obraz czy rzeźba.
Pokazy mody, które przeszły do historii
Starsze pokolenie było w szoku, ale młodsze chętnie przyjmowało nową modę, nucąc muzykę, która zagościła w końcu właściwie na wszystkich pokazach, a nawet w miejscach sprzedaży kolekcji. Jeszcze mocniej muzyka była obecna na premierach nowych pomysłów Vivienne Westwood i Malcolma McLarena w połowie lat 70. XX w. Choć nie tworzyli mody klasycznej, a tym samym nie brali udziału w fashion weekach ani nie robili klasycznych, wybiegowych pokazów, to doprowadzili do zjawiska nierozerwalności muzyki z modą. Muzyka punkowa była tożsama z lansowanym przez nich stylem ubierania się i wyznawaną filozofią życia. Niejeden punkowy hit ubraniowy miał premierę podczas występów Sex Pistols, których wylansował McLaren, a ubierała rudowłosa projektantka… Popularność muzyki wspomagała popularność stylu czy sposobu życia – i vice versa. Symbioza, której przykłady w kolejnych latach można tylko mnożyć. Japończyk Kenzo w 1977 roku zaprosił na pokaz Grace Jones, czyniąc z prezentacji prawie koncert. Performatywnie to działanie podobne do pokazów Westwood, tyle że tu znany kreator z Paryża (a nie właściciele butiku z Londynu) zapraszał gości na pokaz, a nie koncert. Tendencja ta rozwinęła się w pokazach Thierry’ego Muglera – mistrza teatralnej oprawy pokazów. Mugler zasłynął nawet kilkugodzinnymi show z modelkami, które to kroczyły, to tanecznie chodziły, to zlatywały z góry niczym nieziemskie istoty, to znów zastygały w bezruchu jak posągi. Z dziećmi i top modelkami, gwiazdami kina i muzyki: Verushką, Lauren Hutton, Dianą Ross… Spektakle niejednokrotnie wyreżyserowane na wzór hollywoodzkich superprodukcji. Efektowne, magiczne, lecz także technologicznie zaawansowane, ze swoistą dramaturgią, a nawet narracją, z podniosłą, filmową muzyką. Premiery kolekcji Muglera wyszły poza przestrzeń jego domu mody, a nawet dotarły na stadiony sportowe czy po prostu sceny muzyczne i przypominały bardziej koncerty rockowe lub musicale niż prezentację ubrań, zwłaszcza pod kątem emocji widowni. Niektóre były biletowane jak koncerty, zbliżając świat mody do zwykłych ludzi.
W latach 90. XX wieku pokazy coraz bardziej oryginalne, skomplikowane organizacyjnie i w coraz droższych przestrzeniach będą się stawać normą. Marki będą zabiegały o najbardziej prestiżowe miejsca, oryginalne scenografie oraz najlepsze modelki, jak na dekadę top modelek przystało. Muzyka stała się bardzo wyrazistym tłem, a projektant już właściwie zawsze pokazywał się na końcu pokazu, choć nikt jeszcze nie myślał, by ujawniać migawki z backstage’u, które mocno zafascynowały fanów mody w ostatniej dekadzie. Od tamtej pory było już bardzo różnorodnie. Różnicował się nawet „chód” modelek, w zależności od tego, jaką markę obsługują. Naomi Campbell, Claudia Schiffer, Linda Evangelista, Cindy Crawford stały się znakiem rozpoznawczym dynamicznych i seksownych pokazów Versace. John Galliano czy Alexander McQueen udowadniali, że nie tylko elementy ich kolekcji to sztuka, lecz także sam pokaz jest swoistym performansem – często z wyraźnym tematem, dramaturgią, przesłaniem. Viktor and Rolf wprowadzili nową wartość, oferując bardzo intelektualne i konceptualne zdarzenia, czasem wymagające np. tylko jednej modelki (jesień/zima 1999/2000). Podważały one lata tradycji tego typu show, bo oto projektanci np. obecni są na scenie i na widoku przebierają modelkę. Kilkanaście lat później, w 2015 roku, będą już z modelek ubrania zdejmować i wieszać je na ścianie jak obrazy, dzieła sztuki. Podobnie do myślenia będą dawały show Husseina Chalayana, w których ubrania przekształcały się w wyposażenie wnętrz.
O ile w ostatniej dekadzie XX wieku pokazy były najczęściej zdarzeniem jednorazowym, działającym mocno na wyobraźnię i emocje, ale zapamiętanym przez nielicznych, o tyle XXI wiek przyniesie największą zmianę: potrzebę zachwycenia nie tylko elitarnych gości na miejscu, lecz także coraz szerszej publiczności, której pokaz zostanie zaprezentowany online. Oznaczało to zwiększenie sztabu realizatorów o ekspertów z branży filmowej. Rejestracja pokazu, który potem jest odtwarzany w nieskończoność, stawiała dodatkowe wyzwania, tym bardziej że od 2009 (Alexander McQueen) i 2010 roku na fashion weekach w Londynie (Burberry) i Nowym Jorku (Marc Jacobs, Calvin Klein) zaczął pojawiać się streaming – chwilę potem z opcją klikania i kupowania właściwie w momencie premiery pokazu. W tej rzeczywistości coraz więcej uwagi przyciągają też sami goście pokazu – magia „pierwszego rzędu” działa świetnie na promocję. We wszystkich rzędach z kolei oglądający coraz częściej śledzą pokazy przez telefon, niejako podważając sens bycia tam na żywo...
Mimo szerokiej cyfrowej dostępności największe zainteresowanie przez lata budziły i budzą prestiżowe pokazy paryskiego tygodnia haute couture, dostępne dla najważniejszych celebrytów, klientów i redakcji pism modowych. Niesamowite scenografie marki Chanel potrafiły przekształcić przestrzeń Grand Palais to w stację z rakietą kosmiczną, to w paryskie dachy, kurort narciarski czy nadmorski, a nawet – w supermarket. U Iris van Herpen pokazy były nieraz przedłużeniem wizji kolekcji na przestrzeń wybiegu. U Diora nieraz przenosiły publiczność do magicznego ogrodu z misternie ułożonych kwiatów...
W czasie pandemii, ku rozpaczy wielu osób z branży, cyfrowy pokaz okazał się jedynym możliwym. Jedne marki pokazały dokumentację pokazu, coś jakby streaming, tylko bez publiczności, inne sięgnęły po filmy sensu stricto. Niektóre, jak Moschino, podeszły do tematu niezwykle kreatywnie i dowcipnie, zmieniając pokaz mody w rodzaj spektaklu granego przez laleczki, kukiełki witane przez samego Jeremiego Scotta. Tamten sezon pokazał też, że technologia nie zastąpi pokazu na żywo. Gdy tylko zluzowano obostrzenia, pokazy wróciły, choć z mniejszą publicznością. Marki luksusowe, w których kunszt jest znakiem rozpoznawczym, jeszcze długo z nich nie zrezygnują. Pokazy bowiem to inna skala, trójwymiarowość i nieprzekazywalne przez łącza emocje.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.