Związki kina z modą i ich wzajemne wpływy mają długą historię. Dietrich i Dior, Bardot i Balmain, Fonda i Rabanne to początek tej listy, ale Tom Ford to wcale nie koniec. Co ważniejsze – to wcale nieprawda, że dobre ubrania to domena zachodniej kinematografii.
Barbara Brylska wraca do domu w trochę przycienkim jak na zimę płaszczyku, popielatym, spiętym paskiem szerokim niczym Wołga – nie samochód tylko rzeka, chociaż samochód w sumie też. Kaptur i rękawy obszyte ma czarnym futerkiem, sztucznym, ponieważ to lata 70. – pewnie lekko skrzypi. W mieszkaniu, które wygląda jakby ktoś chciał je wyremontować, ale się rozmyślił, czeka Andriej Miagkow. Ma na sobie czarny sweter, gacie w kratkę i obleśne skarpetki, wygląda jak symbol aseksualności, nawet gdy resztki trzeźwości każą mu wciągnąć spodnie. Moskwa pomyliła mu się z Leningradem i z tego robi się afera oraz największy przebój niekapitalistycznego kina. Rosja nazywała się wtedy Związek Radziecki, teraz znów Rosja, w tej najnowszej zapotrzebowanie na „Ironię losu” nie słabnie. Gdyby pierwszy kanał publicznej telewizji nie pokazał jej w Sylwestra lub Nowy Rok, na pewno poleciałyby głowy. I nie mam na myśli dymisji tylko kolejną rewolucję. „Ironię losu” portal IMDB pamięta pewnie inaczej niż ja i raczej przegapił szczegóły istotne z punktu widzenia mody: płaszcz oraz sukienkę w kolorze zbożowej kawy z mlekiem. Barbara Brylska zakłada ją dopiero po godzinie, bliżej północy, to odświętna kreacja.
Za 30 lat najpierw ten płaszcz, a potem sukienka wypłyną w kolekcjach Prady, Marca Jacobsa i Balenciagi, wbrew powszechnemu prawu inspiracji, które piękna każe szukać oraz czerpać stamtąd, gdzie jest go nadwyżka a nie promile.
„Rosjanin to ten, kto kocha brzozy” – taki tytuł nosi napisana po niemiecku powieść Olgi Grjasnowej, m.in. o wizualnych i lirycznych stereotypach. Rosjanin to ten, kto kocha wypić – dopisuje Wladimir Kaminer, kolejny autor z Rosji, który mieszkać i wydawać woli w Berlinie. Dla mnie Rosjanin to ten, kto nosi na sercu paszport schowany w wewnętrznej kieszeni czarnej marynarki, tak się bowiem złożyło, że zanim zacząłem wierzyć Kaminerowi, Grjasnowej, Sorokinowi czy nawet Dowłatowowi, kilka razy obejrzałem „Dworzec dla dwojga”. Kolejny megahit w reżyserii Eldara Riazanowa, o dziesięć lat młodszy od „Ironii losu”, po drodze wytracił więc sporo optymizmu. Oleg Basiłaszwili gra tu Płatona Siergiejewicza, sowieckiego kosmopolitę – okulary słoneczne, apaszka – muzyka z Moskwy, za kilka dni pójdzie siedzieć, niby z miłości chociaż tak naprawdę z rezygnacji. O takim mężczyźnie śniła w latach 80. co druga Rosjanka, pozostałe nie śniły tylko dlatego, że nie miały szczęścia obejrzeć „Dworca...” Rosjanin to ten, który zakochuje się w drodze do łagru, jeżeli tylko po drodze spotka taką kobietę jak Ludmiła Gurczenko. Gurczenko najpierw ma na sobie beżową bluzkę koszulową i wąską spódnicę – za dwie dekady u Miu Miu, potem przebiera się co najmniej dwa razy, za każdym razem wkłada sukienkę, którą 37 lat później można sobie kupić w butiku Gucci. Wierę, kelnerkę z dworcowej knajpy, gra z pasją i smutną świadomością, że nigdy nie dostanie za to Oscara, chociaż zasługuje pewnie bardziej niż aktorki, które nagrody odebrały w kreacjach specjalnie na tę okazję wypożyczonych od Chanel, Diora, Givenchy, Gucci… Ironia losu, historii i geografii.
***
Związki kina z modą i ich wzajemne wpływy to dobry materiał na tabelkę. Data, tytuł filmu, projektant, gwiazda, resztę pokażą zdjęcia. Na początek obowiązkowa Trema z 1950 roku, Marlenę Dietrich u Hitchcocka ubiera Christian Dior, na wyraźne życzenie gwiazdy. Diora Dietrich namierzyła oczywiście wcześniej i sama, jej współpraca z paryskim domem mody nie jest wynikiem skrupulatnych obliczeń, kto na tym bardziej zyska. Po prostu Dietrich doszła do wniosku, że w życiu zasługuje na wszystko the best, a Dior uważał, że w swojej branży jest the best, więc mogą działać jak równy z równym. W 1956 roku Pierre Balmain daje jedną sukienkę i kilka spódnic początkującej aktorce, która ma zagrać pierwszą poważną rolę w filmie swojego chłopaka. Aktorka nazywa się Brigitte Bardot, jej chłopak Roger Vadim, a film nosi tytuł „I Bóg stworzył kobietę”. Bardot jest tam bardziej sobą, niż gra, więc dziś ogląda się to dość trudno, ale wypada, bo legenda. Roger Vadim reżyserem jest średnim z tendencją do miernego, mimo wszystko w 1968 roku do współpracy wciąga kolejnego krawca-gwiazdę Paco Rabanne, razem ubierają nową dziewczynę reżysera w kosmiczne kreacje z blachy i łańcuchów. Zdaniem koneserów „Barbarella” z Jane Fondą w roli głównej to półporno oraz pierwsze arcydzieło campu. Chociaż w „Piękności dnia” Buñuela (1967) Catherine Deneuve ubiera sam Yves Saint Laurent, ciuchów w ogóle nie pamiętam, całą uwagę skupiłem na szkatułce, której zawartość zna tylko główna bohaterka i jej klient. Ale Deneuve w roli pracownicy seksualnej jest świetna, dzięki niej nabrałem do burżuazji awersji na długo, zanim nawiązała ze mną bezpośredni kontakt. Do listy szybko dopisujemy jeszcze Audrey Hepburn i Givenchy w „Śniadaniu u Tiffany’ego” (1961), Jean Paula Gaultier i całą obsadę „Piątego elementu” Luca Bessona (1997), oraz Tildę Swinton w Jil Sander w „I am Love” Luki Guadagnina. Nie mam pojęcia, o czym to jest, na obejrzenie nie starczyło mi silnej woli, ale ubrania przejrzałem kadr po kaderze – bezdyskusyjnie doskonałe, z okresu, gdy Jil Sander robił Raf Simons.
Wszystkie filmy Toma Forda – na razie dwa – wyglądają, jakby reżyser sam zrobił w nich też kostiumy. Ford przyznaje się tylko do drugiego, „Nocturnal Animals” (2016), w debiutanckim „Single Man” (2009) w kwestię strojów podobno się nie wtrącał. Tak jak w życiu, także w kinie dobrze ubranych mężczyzn jest wyraźnie mniej niż kobiet, historia pewnie nigdy już nie zapomni Richarda Gere w Armanim w „American Gigolo” (1980) oraz Jamesa Bonda w Tomie Fordzie w „Spectre” (2015). Z najlepiej rozebranymi jest trochę lepiej, ale o tym innym razem. Fetyszyści i fani butów od kina dostali jeszcze mniej niż mężczyźni, „Marię Antoninę” (2006) Sofii Coppoli z całą artylerią pantofelków Manolo Blahnika. Wszystko to jest oczywiście piękne i high fashion, nawet Rodarte w „Czarnym łabędziu” (2010), szkoda tylko, że nie moje. Ja się wychowałem na innym kinie, gdzie indziej szukałem mody.
* Gdzie? Cały tekst Piotra Zachary i dużo więcej o kinie znajdziecie w styczniowo-grudniowym magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i na Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.