
Kiedy 52 lata temu Robert De Niro wystąpił w „Ulicach nędzy” Martina Scorsesego, jeden z krytyków napisał, że jego rola „eksplodowała niczym wystrzał z dubeltówki”. Takich charyzmatycznych postaci dwukrotny laureat Oscara stworzył później bardzo wiele. Do dziś gra w kilku produkcjach rocznie, bo „lubi być zajęty”. Jest przy tym jedną z najbardziej zaangażowanych politycznie osób w Hollywood i otwarcie nazywa Donalda Trumpa oszustem, psem i narodową katastrofą. Z tematyką polityczną koresponduje jedno z jego ostatnich przedsięwzięć, czyli „Dzień zero” Netflixa, w którym wciela się w byłego prezydenta USA.
Choć w sierpniu Robert De Niro skończy 82 lata, nie wygląda na to, aby łatwo poddawał się upływowi czasu. Dotyczy to nie tylko jego kariery (w ciągu ostatniej dekady pojawił się w ponad 15 filmach pełnometrażowych, a najnowszy, „The Alto Knights” Barry’ego Levinsona, miał premierę 21 marca), lecz również ogólnej kondycji fizycznej. Jest dziarski, elegancki i uśmiechnięty; nie ma problemu z tym, aby na potrzeby roli przebiec kilkaset metrów lub przepłynąć kilka basenów kraulem.

Aktor, który nie boi się głośno wyrażać swoich poglądów
Dziś jednak równie często komentuje się jego role, co zaangażowanie polityczne. De Niro od lat nie ukrywa swojej pogardy do Donalda Trumpa i słynie z otwartej (i bardzo bezpośredniej) krytyki jego osoby oraz wszystkiego, co reprezentuje. W ostatnich dniach sieć obiegło nagranie zarejestrowane w trakcie rozdania nagród Tony w 2018 roku, w którym aktor wykrzykuje ze sceny: „Piepr*yć Trumpa!”, co wywołuje wrzawę publiczności. Pomimo rozczarowania aktualnymi rządami stara się nie tracić nadziei na lepsze jutro. – Niektórzy ludzie patrzą [na świat] inaczej. Mają inne wartości. To mnie niepokoi. Nie rozumiem tego. Ale po prostu muszę patrzeć na sprawy w optymistyczny sposób – wyznał Robert De Niro na łamach „The Guardian”.
Z politycznymi nastrojami koresponduje thriller „Dzień zero”, stworzony przez showrunnera Erica Newmana oraz parę dziennikarzy politycznych: korespondenta „New York Timesa” Michaela S. Schmidta i byłego producenta NBC Noaha Oppenheima. De Niro wciela się w nim w byłego prezydenta USA, George’a Mullena, który postanawia wrócić z emerytury, aby pomóc w opanowaniu skutków bezprecedensowego cyberataku i zapobiec jego powtórzeniu. Choć serial został napisany przed reelekcją Trumpa, w wyraźny sposób współbrzmi z panującymi w USA nastrojami, a Mullen jest porównywany z Joe Bidenem lub Jimmym Carterem. Jego postać jest charyzmatyczna i honorowa, lecz lekko już nieprzystająca do otaczającej rzeczywistości. To też, o dziwo, pierwsza poważna rola De Niro w serialu: wcześniej postrzegał siebie jako aktora stricte kinowego, z dystansem podchodził do angaży w produkcjach telewizyjnych. Po latach poczuł jednak, że warto potraktować je jako nowe wyzwanie artystyczne i dać szansę seryjnej formule, przecież także obfitującej w wybitne tytuły.

Od Bobby’ego Milka po legendę Nowego Hollywood: Jak Robert De Niro zdecydował, czym się zająć w życiu
Najmłodsze lata De Niro spędził w nowojorskim Greenwich Village. Jego rodzice byli szanowanymi artystami: ojciec Robert, pół Irlandczyk, pół Włoch, rzeźbił i malował abstrakcje, a matka Virginia sprzedała obraz do Museum of Modern Art jeszcze w czasie studiów. Przyjaźnili się z Henrym Millerem, Anaïs Nin i Tennessee Williamsem, a ich prace pokazywała Peggy Guggenheim. Gdy Robert miał dwa lata, jego tata dokonał coming outu; wkrótce potem rodzice się rozwiedli, a mały Bobby zamieszkał z matką. Jako nieśmiały i cichy kilkulatek całymi dniami kręcił się po dzielnicy Little Italy. W pewnym momencie dołączył nawet do gangu ulicznego, gdzie zyskał pseudonim Bobby Milk, „ponieważ był blady i dziwny jak mleko”.
Gdy miał dziewięć lat, trafił na seans „Czarnoksiężnika z Oz” i szybko zrozumiał, czym chciałby się zajmować w życiu. – Na początku zostanie gwiazdą stanowiło dużą część tej motywacji. Kiedy się w to wciągnąłem, sprawa stała się bardziej skomplikowana. Całkowite zanurzenie w innej postaci i doświadczanie świata poprzez nią, bez ryzyka i konsekwencji w prawdziwym życiu – cóż, to tani sposób na robienie rzeczy, których nigdy nie odważyłbyś się zrobić samodzielnie – mówił De Niro magazynowi „Time” już w 1975 roku, tłumacząc powody, które pchnęły go do wykonywania tego zawodu.
W wieku 16 lat rzucił szkołę, aby studiować w Stella Adler Conservatory of Acting i zgłębiać tajniki systemu Stanisławskiego. Szybko zaczął pojawiać się w pomniejszych rolach na off-off-Broadwayu. Jego idolami, podobnie jak dla wielu ambitnych nowicjuszy, byli wówczas James Dean i Marlon Brando; cenił także aktorstwo Geraldine Page i Grety Garbo.
Zadebiutował w „Przyjęciu weselnym” (1963, premiera w 1969) Briana De Palmy, z którym szybko się zaprzyjaźnił. Kluczowa dla rozwoju jego kariery okazała się jednak współpraca z Martinem Scorsesem, z którym w ciągu życia nakręcił 10 filmów. Część z nich uważa się dziś za najważniejsze w historii kina. – Bobby i ja byliśmy blisko siebie emocjonalnie jak bliźniacy syjamscy – powiedział reżyser na łamach „Vanity Fair”. – Byliśmy ze sobą związani na dobre i na złe – na wszystko.
W „Ulicach nędzy” (1973) Scorsesego De Niro stworzył postać impulsywnego złodzieja Johnny’ego Boya. Rolę dostrzegł Francis Ford Coppola; zachwyciła go na tyle, że zaprosił dwudziestolatka do udziału w „Ojcu chrzestnym” bez konieczności dodatkowych przesłuchań. Kreacja młodego Vita Corleone przyniosła mu pierwszego Oscara w karierze (drugiego otrzymał za główną rolę we „Wściekłym Byku” z 1980 roku). To rozpoczęło złotą passę w karierze młodego chłopaka z Greenwich, którego szybko uznano go za jednego z najwybitniejszych aktorów dekady i twarz Nowego Hollywood.

W filmach reprezentuje różne odmiany męskości, w czym pomagają mu jego aktorskie obsesje
Rozkwit kariery Roberta De Niro przypadł na burzliwy okres w historii USA: kryzys gospodarczy, wojnę w Wietnamie, aferę Watergate i czas, w którym Nowy Jork zmagał się z wysoką przestępczością. To wtedy stworzył pamiętne role Mike’a Vronsky’ego w „Łowcy jeleni” (1978) Michaela Cimino, Alfredo Berlinghieriego z „Wieku XX” (1976) Bernarda Bertolucciego czy saksofonisty Jimmy’ego Doyle’a w „New York, New York” (1977) Scorsesego. Wiele z jego postaci odczytywano jako metaforę amerykańskiego społeczeństwa; niejednokrotnie wcielał się w tzw. twardych gości lub agresywnych macho, których dziś można by określić reprezentantami różnych odmian „toksycznej męskości”. Jednym z takich bohaterów był nowojorski socjopata Travis Bickle z „Taksówkarza” (1976) Martina Scorsesego, którym podobno zainspirował się John Hinckley, organizując zamach na prezydenta Ronalda Reagana.
Fakt, że De Niro potrafił (i wciąż potrafi) tworzyć osobowości, z którymi łatwo się utożsamić, okazał się zatem nie tylko błogosławieństwem, lecz także przekleństwem. Aktor słynie z tego, że w trakcie pracy absolutnie zatraca się w kreowanych rolach. Ma skłonność do obsesyjnej pracowitości i perfekcjonizmu, który nigdy nie pozwala mu odpuścić. Przygotowując się do występów, był gotów niebotycznie przytyć, nauczyć się boksu, sycylijskiego dialektu, gry na saksofonie lub – jak na potrzeby „Taksówkarza” – przez kilka tygodni pracować jako kierowca taksówki. – Czuję, że muszę zasłużyć na prawo do odegrania roli – wyznał z rozbrajającą szczerością w jednym z wywiadów.

Jak zachować równowagę między show-biznesem a prywatnością
W branży ma opinię człowieka małomównego i skrytego, słynącego z lakonicznych wypowiedzi. Nie używa mediów społecznościowych i, jak często bywa w przypadku największych gwiazd Hollywood, strzeże swojej prywatności. Choć ma siedmioro dzieci (najmłodsza córka, Gia, urodziła się w 2023 roku) i kilkoro wnucząt, nie chce, aby jego sława wpływała na ich codzienność. Do tego szczerze nie znosi rozmów z mediami. – Po moich pierwszych filmach udzielałem wywiadów… Potem pomyślałem, co jest takiego ważnego w tym, do jakiej szkoły chodziłem i jakie miałem hobby? Co to wszystko ma wspólnego z aktorstwem, z moją własną głową? Nic – mówił na łamach „Time” już w 1977 roku. Z tego powodu przyczepiono mu łatkę „publicznego samotnika w tradycji Marlona Brando”.
Jak powiedział w rozmowie z Killianem Foxem dla „The Guardian”, choć obecnie działa na kilku zawodowych polach (jest reżyserem, współwłaścicielem sieci hoteli i restauracji Nobu oraz współorganizatorem Tribeca Film Festival), aktorstwo nie przestaje być dla niego ekscytujące. I wcale nie uważa, że – jak narzekają niektórzy krytycy – nastała dziś gorsza epoka dla kina niż kilka dekad temu. Jego zdaniem niegdyś trudniej było wystąpić u niezależnych twórców. Obecnie jest ich wielu, co ułatwia start w branży i możliwość artystycznej ekspresji. Jednak parę lat temu otwarcie na łamach „The Guardian” przyznał, że „jest bardzo ciekaw, co zostanie napisane w jego nekrologu”. – Kiedy się starzejesz, masz inne podejście do pewnych spraw. Są rzeczy, o które mogłem się martwić wtedy, ale o które dziś martwię się mniej. Zdajesz sobie sprawę, że nie musisz poświęcać całej tej energii, aby dostać się tam, gdzie chcesz. Relaksujesz się i trochę wycofujesz, a możesz rzeczywiście uzyskać to, czego szukasz, przy mniejszym wysiłku – opowiadał De Niro o swojej twórczej ścieżce.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.