Znaleziono 0 artykułów
11.04.2025

Robert De Niro gra prezydenta USA w nowym serialu Netflixa i głośno krytykuje Trumpa

11.04.2025
(Fot. Columbia Pictures/All Film Archive/Mary Evans/East News)

Kiedy 52 lata temu Robert De Niro wystąpił w „Ulicach nędzy” Martina Scorsesego, jeden z krytyków napisał, że jego rola „eksplodowała niczym wystrzał z dubeltówki”. Takich charyzmatycznych postaci dwukrotny laureat Oscara stworzył później bardzo wiele. Do dziś gra w kilku produkcjach rocznie, bo „lubi być zajęty”. Jest przy tym jedną z najbardziej zaangażowanych politycznie osób w Hollywood i otwarcie nazywa Donalda Trumpa oszustem, psem i narodową katastrofą. Z tematyką polityczną koresponduje jedno z jego ostatnich przedsięwzięć, czyli „Dzień zero” Netflixa, w którym wciela się w byłego prezydenta USA.

Choć w sierpniu Robert De Niro skończy 82 lata, nie wygląda na to, aby łatwo poddawał się upływowi czasu. Dotyczy to nie tylko jego kariery (w ciągu ostatniej dekady pojawił się w ponad 15 filmach pełnometrażowych, a najnowszy, „The Alto Knights” Barryego Levinsona, miał premierę 21 marca), lecz również ogólnej kondycji fizycznej. Jest dziarski, elegancki i uśmiechnięty; nie ma problemu z tym, aby na potrzeby roli przebiec kilkaset metrów lub przepłynąć kilka basenów kraulem.

(Fot. 20thCentFox/Courtesy Everett Collection/Everett Collection/East)

Aktor, który nie boi się głośno wyrażać swoich poglądów

Dziś jednak równie często komentuje się jego role, co zaangażowanie polityczne. De Niro od lat nie ukrywa swojej pogardy do Donalda Trumpa i słynie z otwartej (i bardzo bezpośredniej) krytyki jego osoby oraz wszystkiego, co reprezentuje. W ostatnich dniach sieć obiegło nagranie zarejestrowane w trakcie rozdania nagród Tony w 2018 roku, w którym aktor wykrzykuje ze sceny: „Piepr*yć Trumpa!”, co wywołuje wrzawę publiczności. Pomimo rozczarowania aktualnymi rządami stara się nie tracić nadziei na lepsze jutro. – Niektórzy ludzie patrzą [na świat] inaczej. Mają inne wartości. To mnie niepokoi. Nie rozumiem tego. Ale po prostu muszę patrzeć na sprawy w optymistyczny sposób – wyznał Robert De Niro na łamach „The Guardian”.

Z politycznymi nastrojami koresponduje thriller „Dzień zero”, stworzony przez showrunnera Erica Newmana oraz parę dziennikarzy politycznych: korespondenta „New York Timesa” Michaela S. Schmidta i byłego producenta NBC Noaha Oppenheima. De Niro wciela się w nim w byłego prezydenta USA, Georgea Mullena, który postanawia wrócić z emerytury, aby pomóc w opanowaniu skutków bezprecedensowego cyberataku i zapobiec jego powtórzeniu. Choć serial został napisany przed reelekcją Trumpa, w wyraźny sposób współbrzmi z panującymi w USA nastrojami, a Mullen jest porównywany z Joe Bidenem lub Jimmym Carterem. Jego postać jest charyzmatyczna i honorowa, lecz lekko już nieprzystająca do otaczającej rzeczywistości. To też, o dziwo, pierwsza poważna rola De Niro w serialu: wcześniej postrzegał siebie jako aktora stricte kinowego, z dystansem podchodził do angaży w produkcjach telewizyjnych. Po latach poczuł jednak, że warto potraktować je jako nowe wyzwanie artystyczne i dać szansę seryjnej formule, przecież także obfitującej w wybitne tytuły.

(Fot. Vinnie Zuffante/Getty Images)

Od Bobby’ego Milka po legendę Nowego Hollywood: Jak Robert De Niro zdecydował, czym się zająć w życiu

Najmłodsze lata De Niro spędził w nowojorskim Greenwich Village. Jego rodzice byli szanowanymi artystami: ojciec Robert, pół Irlandczyk, pół Włoch, rzeźbił i malował abstrakcje, a matka Virginia sprzedała obraz do Museum of Modern Art jeszcze w czasie studiów. Przyjaźnili się z Henrym Millerem, Anaïs Nin i Tennessee Williamsem, a ich prace pokazywała Peggy Guggenheim. Gdy Robert miał dwa lata, jego tata dokonał coming outu; wkrótce potem rodzice się rozwiedli, a mały Bobby zamieszkał z matką. Jako nieśmiały i cichy kilkulatek całymi dniami kręcił się po dzielnicy Little Italy. W pewnym momencie dołączył nawet do gangu ulicznego, gdzie zyskał pseudonim Bobby Milk, „ponieważ był blady i dziwny jak mleko”.

Gdy miał dziewięć lat, trafił na seans „Czarnoksiężnika z Oz” i szybko zrozumiał, czym chciałby się zajmować w życiu. – Na początku zostanie gwiazdą stanowiło dużą część tej motywacji. Kiedy się w to wciągnąłem, sprawa stała się bardziej skomplikowana. Całkowite zanurzenie w innej postaci i doświadczanie świata poprzez nią, bez ryzyka i konsekwencji w prawdziwym życiu – cóż, to tani sposób na robienie rzeczy, których nigdy nie odważyłbyś się zrobić samodzielnie – mówił De Niro magazynowi „Time” już w 1975 roku, tłumacząc powody, które pchnęły go do wykonywania tego zawodu.

W wieku 16 lat rzucił szkołę, aby studiować w Stella Adler Conservatory of Acting i zgłębiać tajniki systemu Stanisławskiego. Szybko zaczął pojawiać się w pomniejszych rolach na off-off-Broadwayu. Jego idolami, podobnie jak dla wielu ambitnych nowicjuszy, byli wówczas James Dean i Marlon Brando; cenił także aktorstwo Geraldine Page i Grety Garbo.

Zadebiutował w „Przyjęciu weselnym” (1963, premiera w 1969) Briana De Palmy, z którym szybko się zaprzyjaźnił. Kluczowa dla rozwoju jego kariery okazała się jednak współpraca z Martinem Scorsesem, z którym w ciągu życia nakręcił 10 filmów. Część z nich uważa się dziś za najważniejsze w historii kina. – Bobby i ja byliśmy blisko siebie emocjonalnie jak bliźniacy syjamscy – powiedział reżyser na łamach „Vanity Fair”. – Byliśmy ze sobą związani na dobre i na złe – na wszystko.

W „Ulicach nędzy” (1973) Scorsesego De Niro stworzył postać impulsywnego złodzieja Johnnyego Boya. Rolę dostrzegł Francis Ford Coppola; zachwyciła go na tyle, że zaprosił dwudziestolatka do udziału w „Ojcu chrzestnym” bez konieczności dodatkowych przesłuchań. Kreacja młodego Vita Corleone przyniosła mu pierwszego Oscara w karierze (drugiego otrzymał za główną rolę we „Wściekłym Byku” z 1980 roku). To rozpoczęło złotą passę w karierze młodego chłopaka z Greenwich, którego szybko uznano go za jednego z najwybitniejszych aktorów dekady i twarz Nowego Hollywood.

(Fot. Nina Westervelt/WWD via Getty Images)

W filmach reprezentuje różne odmiany męskości, w czym pomagają mu jego aktorskie obsesje

Rozkwit kariery Roberta De Niro przypadł na burzliwy okres w historii USA: kryzys gospodarczy, wojnę w Wietnamie, aferę Watergate i czas, w którym Nowy Jork zmagał się z wysoką przestępczością. To wtedy stworzył pamiętne role Mikea Vronskyego w „Łowcy jeleni” (1978) Michaela Cimino, Alfredo Berlinghieriego z „Wieku XX” (1976) Bernarda Bertolucciego czy saksofonisty Jimmyego Doylea w „New York, New York” (1977) Scorsesego. Wiele z jego postaci odczytywano jako metaforę amerykańskiego społeczeństwa; niejednokrotnie wcielał się w tzw. twardych gości lub agresywnych macho, których dziś można by określić reprezentantami różnych odmian „toksycznej męskości”. Jednym z takich bohaterów był nowojorski socjopata Travis Bickle z „Taksówkarza” (1976) Martina Scorsesego, którym podobno zainspirował się John Hinckley, organizując zamach na prezydenta Ronalda Reagana.

Fakt, że De Niro potrafił (i wciąż potrafi) tworzyć osobowości, z którymi łatwo się utożsamić, okazał się zatem nie tylko błogosławieństwem, lecz także przekleństwem. Aktor słynie z tego, że w trakcie pracy absolutnie zatraca się w kreowanych rolach. Ma skłonność do obsesyjnej pracowitości i perfekcjonizmu, który nigdy nie pozwala mu odpuścić. Przygotowując się do występów, był gotów niebotycznie przytyć, nauczyć się boksu, sycylijskiego dialektu, gry na saksofonie lub – jak na potrzeby „Taksówkarza” – przez kilka tygodni pracować jako kierowca taksówki. – Czuję, że muszę zasłużyć na prawo do odegrania roli – wyznał z rozbrajającą szczerością w jednym z wywiadów.

(Fot. Terence Patrick/Getty Images for Turner)

Jak zachować równowagę między show-biznesem a prywatnością

W branży ma opinię człowieka małomównego i skrytego, słynącego z lakonicznych wypowiedzi. Nie używa mediów społecznościowych i, jak często bywa w przypadku największych gwiazd Hollywood, strzeże swojej prywatności. Choć ma siedmioro dzieci (najmłodsza córka, Gia, urodziła się w 2023 roku) i kilkoro wnucząt, nie chce, aby jego sława wpływała na ich codzienność. Do tego szczerze nie znosi rozmów z mediami. – Po moich pierwszych filmach udzielałem wywiadów… Potem pomyślałem, co jest takiego ważnego w tym, do jakiej szkoły chodziłem i jakie miałem hobby? Co to wszystko ma wspólnego z aktorstwem, z moją własną głową? Nic – mówił na łamach „Time” już w 1977 roku. Z tego powodu przyczepiono mu łatkę „publicznego samotnika w tradycji Marlona Brando”.

Jak powiedział w rozmowie z Killianem Foxem dla „The Guardian”, choć obecnie działa na kilku zawodowych polach (jest reżyserem, współwłaścicielem sieci hoteli i restauracji Nobu oraz współorganizatorem Tribeca Film Festival), aktorstwo nie przestaje być dla niego ekscytujące. I wcale nie uważa, że – jak narzekają niektórzy krytycy – nastała dziś gorsza epoka dla kina niż kilka dekad temu. Jego zdaniem niegdyś trudniej było wystąpić u niezależnych twórców. Obecnie jest ich wielu, co ułatwia start w branży i możliwość artystycznej ekspresji. Jednak parę lat temu otwarcie na łamach „The Guardian” przyznał, że „jest bardzo ciekaw, co zostanie napisane w jego nekrologu”. – Kiedy się starzejesz, masz inne podejście do pewnych spraw. Są rzeczy, o które mogłem się martwić wtedy, ale o które dziś martwię się mniej. Zdajesz sobie sprawę, że nie musisz poświęcać całej tej energii, aby dostać się tam, gdzie chcesz. Relaksujesz się i trochę wycofujesz, a możesz rzeczywiście uzyskać to, czego szukasz, przy mniejszym wysiłku – opowiadał De Niro o swojej twórczej ścieżce.

Joanna Najbor
  1. Ludzie
  2. Portrety
  3. Robert De Niro gra prezydenta USA w nowym serialu Netflixa i głośno krytykuje Trumpa
Proszę czekać..
Zamknij