Od 9 grudnia na HBO GO można oglądać pierwsze odcinki „I tak po prostu”, czyli kontynuacji „Seksu w wielkim mieście”. Serial raczej nie powtórzy sukcesu pierwowzoru, bo trudno mu będzie zdobyć nowych fanów, a dawni mogą nie chcieć oglądać swoich idolek borykających się ze stratą, na siłę próbujących dotrzymać kroku młodszemu pokoleniu, zwyczajnie się starzejących.
Gdy moje rówieśniczki – nastolatki dorastające na przełomie lat 90. i 2000. –chciały zostać Carrie Bradshaw, ja utożsamiałam się z Ally McBeal. Podczas gdy serial o neurotycznej prawniczce dziś wydaje się reliktem dawno minionej epoki, w której kobiety mozolnie walczyły o równouprawnienie w pracy i w miłości, „Seks w wielkim mieście” zyskał status produkcji kultowej. Nikt nie planuje powrócić do kancelarii Cage/Fish, by opowiedzieć o dalszych losach Ally, a „I tak po prostu”, czyli telewizyjny sequel serii o Carrie i spółce, zapowiadano jako najważniejszą premierę 2021 roku. HBO GO wyemitowało już pierwsze dwa odcinki opowieści o 50-letnich przyjaciółkach z Nowego Jorku. Warto oglądać nową produkcję Michaela Patricka Kinga czy lepiej pozostać przy oryginale? Jak twórcy widzą współczesność? I wreszcie, czy w telewizji znalazło się miejsce dla starzejących się kobiet?
Na tego, kto przebrnie przez pierwsze 20 minut pilotażowego odcinka, czeka nagroda. Zgadzam się z dziennikarzem „Guardiana”, że wprowadzające sceny są zwyczajnie okropne. „Terrible”, pisze Brytyjczyk, cringe, powiedziałyby współczesne dzieciaki. Twórcy, uprzedzając atak, rozprawiają się bezpardonowo z Samanthą – czwarta przyjaciółka dostała pracę w Londynie, a wcześniej, po zawodowej porażce, do której przyczyniła się Carrie, przestała odbierać telefony od dziewczyn. Jak wiedzą fani, Kim Cattrall w prawdziwym życiu też przestała kumplować się z Sarah Jessiką Parker, Cynthią Nixon i Kristin Davis.
Scenarzyści w nieporadny sposób żartują z pandemii, która – jak widocznie zdawało się podczas zdjęć – właśnie się skończyła. Zęby bolą, gdy próbują w najkrótszym możliwie czasie wprowadzić jak najwięcej dywersyfikacji, inkluzywności i politycznej poprawności. Pojawiają się więc nowi bohaterowie – niebinarna Latynoska Che Diaz (Sara Ramirez), która, oczywiście, prowadzi podcast (występującą w nim Carrie uważa za konserwatystkę), czarna profesorka, która na Columbii prowadzi zajęcia o prawach człowieka (na jej zajęcia zapisuje się Miranda, która odeszła z korporacji), i czarna znajoma Charlotte, która tak jak najbardziej pruderyjna z przyjaciółek należy do nowojorskiej elity. Według twórców „I tak po prostu” w Nowym Jorku rozmawia się już tylko o aktywizmie, rasie i tożsamości. Nie ma miejsca na lekkość, a bohaterki starego „Seksu” są dinozaurkami minionej epoki, w której wierzono w neoliberalizm, żądzę pieniądza i wciąż, trochę, w patriarchat. W końcu celem trzydziestoletnich Carrie i spółki było znalezienie faceta.
Po pięćdziesiątce wszystkie są mężatkami (Miranda i Charlotte wychowują też dzieci). Do czasu. I to właśnie ta nagroda dla wytrwałych widzów – pod koniec pierwszego odcinka scenarzyści fundują nam trzęsienie ziemi, które zburzy fundamenty całego serialowego uniwersum. I tak po prostu Carrie musi zacząć zupełnie od nowa. A widzowie będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, z kogo właściwie śmieją się pomysłodawcy serialu. Z młodego pokolenia, które nie chcąc się szufladkować, wymyśla coraz to nowe określenia swojej tożsamości? Z dojrzałych kobiet, które pokazywanie siwizny uważają za manifest feministyczny? A może z nas, którzy z nostalgii za beztroską epoką Y2K nabieramy się na wciąż nowe powtórki, rebooty i sequele.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.