W „I tak prostu”, kontynuacji „Seksu w wielkim mieście”, najbardziej brakuje… seksu. Choć ma liczne wady – ostentacyjne bogactwo, sztuczność, nieśmieszne żarty, seria o przyjaciółkach Nowego Jorku wciąż wzrusza fanki pierwowzoru. Podsumowujemy serial po ostatnim odcinku.
Stęskniłam się za dziewczynami. Carrie Bradshaw, Miranda Hobbes, Samantha Jones i Charlotte York towarzyszyły mi przez całe studia. Najbliższa była mi Carrie, ale uwielbiałam też Mirandę za cyniczne poczucie humoru i odwagę do życia na własnych warunkach. Samantha imponowała mi z kolei niezachwianą pewnością siebie, za to Charlotte i jej dylematy wydawały mi się absurdalne. Zrozumiałam ją trochę lepiej dopiero, gdy zostałam matką. Dziś bohaterki „Seksu” to już nie „dziewczyny”, ale kobiety po pięćdziesiątce z bagażem doświadczeń. Niegdyś tabu, jakie łamały w serialu, była kobieca seksualność. Dziś – proces starzenia się.
„Seks w wielkim mieście” to moja religia
Jestem jedną z tych, dla których „Seks w wielkim mieście” to religia. Oglądając „I tak po prostu”, zdarzało mi się rozważać apostazję. Mimo wielu kryzysów wiary, ostatecznie, w niej wytrwałam. Nie zamierzam ślepo bronić produkcji HBO, bo ma zbyt wiele wad. Ale zacznijmy od zalet. Carrie Bradshaw – kiedyś seksowna, trochę egocentryczna, pogubiona – teraz ma 55 lat i wydaje się niezwykle krucha. Pełna wdzięku, nie stała się „miłą panią w średnim wieku”. Włosy ma lepsze niż kiedykolwiek (!) i wciąż doskonałe wyczucie stylu, choć niektóre z jej stylizacji są mocno przegięte. Pewnie znów wypromuje kilka trendów, obstawiam choćby koronkowe rękawiczki. Przedłuży też życie mody na perły, w końcu swojego naszyjnika nie zdejmuje nawet do snu. O dziwo, nie wydaje się to już nawet fanaberią. Carrie po prostu taka jest i, w przeciwieństwie do innych bohaterów „Seksu”, w kontynuacji serialu pozostała sobą.
Najlepsze i najgorsze postaci „I tak po prostu”
Twórcy „I tak po prostu” ewidentnie postanowili odpokutować za grzechy dawnego „Seksu w wielkim mieście”. Hiperpoprawnością polityczną czasem można się udławić, ale wprowadzenie do serialu bohaterów z różnych grup etnicznych, kulturowych i genderowych to zmiana na plus. Mamy tu dwa prawdziwe diamenty. Profesor Nya Wallace (Karen Pittman) fascynuje od pierwszej sceny. Tylko ona uprawia na ekranie taki seks, jak niegdyś Miranda czy Samantha – intensywny, namiętny, do pozazdroszczenia. Jest postacią pełnokrwistą, dobrze napisaną, mierzy się z rozterkami, z którymi łatwo się utożsamić.
Mamy też Seemę Patel (Sarita Choudhury), która wydaje się klonem Samanthy Jones, tyle że z innym pochodzeniem etnicznym. Dzięki niej fanom serialu łatwiej znieść nieobecność Jones. Ze względu na upodobanie do superdrogich torebek i papierosów mówi się, żeSeema jest drapieżniejszą wersją Bradshaw.
No i oczywiście, jest też charyzmatyczny/a niebinarny/a Che Diaz (kwestia właściwej odmiany i doboru zaimków powraca w serialu bez przerwy, aż zaczyna irytować) grany/a przez Sarę Ramirez z „Chirurgów”. Dawno nikt tak nie podzielił amerykańskiej publiczności. Redakcja popularnego serwisu „The Daily Beast” uznała ją wręcz za najbardziej irytującą postać w historii telewizji. Che jest gwiazdą niezliczonej ilości memów. Wkurza też fanów „Seksu”, bo przez nią Miranda zostawia wszystko: ambicję, karierę, męża. Wielbiciele serii nie mogą jej wybaczyć rozstania z poczciwym Steve’em Bradym. Tym bardziej że Steve fajnie się zestarzał i w końcu jest sexy.
A skoro mowa o męskiej części obsady „I tak po prostu”, to warto docenić Maria Cantone, wcielającego się w przyjaciela geja Anthony’ego Marentino. Za jego sprawą do serialu wkrada się choćby szczypta humoru. Cantone, zwykle trzymany na dalekim drugim planie, w końcu wybija się na prowadzenie. Anthony jest dokładnie taki, jaki był w serialu sprzed lat – zabawny, arogancki, progresywny. A przecież właśnie tego chcieliśmy, wiedzeni uczuciem nostalgii – powrotu do przeszłości, do starego dobrego „Seksu”.
Wyzwania, z którymi mierzyli się twórcy „I tak po prostu”
Nowy „Seks” musiał już na początku zmierzyć się z kilkoma wyzwaniami. Brakuje Samanthy, Biga i Stanforda Blatcha. Jak wiadomo, Kim Cattrall odmówiła udziału w kontynuacji serialu. Z rożnych powodów – od stricte finansowych po bardziej osobiste. Big umiera już w pierwszym odcinku. Później Chris Noth miał co prawda pojawiać się we wspomnieniach Carrie, ale wkrótce po premierze serialu stał się persona non grata. Dwie kobiety oskarżyły go o napaść seksualną. Producenci serialu, świadomi potknięć z przeszłości, zareagowali błyskawicznie, wycinając wszystkie sceny z jego udziałem. Najsmutniejsza jest nieobecność Stanforda. Wcielający się w wiernego przyjaciela Carrie Willie Garson najpierw był zbyt chory, by kontynuować zdjęcia, a tuż przed premierą serialu zmarł. Cóż, bez względu na to, jak ciekawie rozbudowano drugi plan, Samanthy, Biga i Stanforda nie udało się w „I tak po prostu” zastąpić.
Na pewno ważnym aspektem serialu są problemy, z którymi mierzą się Miranda Hobbes i Naya Wallace – alkoholizm i bezpłodność. To dramaty wielu z nas, ten pierwszy spotęgowany dodatkowo przez pandemiczne lockdowny. O ile zmagania z in vitro w wypadku Wallace są ukazane interesująco, to alkoholizm Mirandy został spłycony. Gdyby do zwalczenia uzależnienia wystarczyło postanowienie: od dziś nie piję, byłoby łatwo. W rzeczywistości jest to długi i wyczerpujący proces, na końcu którego nie zawsze czeka zwycięstwo. Dobrze, że „I tak po prostu” porusza ten temat. Szkoda, że tak zdawkowo.
Brak seksu w „Seksie”
A teraz trochę o niekwestionowanych minusach produkcji. Nieznośna poprawność polityczna wkurza mnie najbardziej. Fajnie, że scenarzyści edukują nas w kwestiach genderowych, rasowych i kulturowych. Słabo, że robią to w sposób łopatologiczny. Dawny „Seks” słynął z błyskotliwych dialogów, niektóre zwroty przeszły na stałe do języka potocznego. W „I tak po prostu” celnych dialogów jest jak na lekarstwo. Za to umoralniających monologów zdecydowanie zbyt wiele.
Co więcej, w kontynuacji kultowego prowokacyjnego „Seksu w wielkim mieście” praktycznie nie ma seksu. To znaczy jest, tak jakby, ale wydaje się sztuczny, między partnerami nie ma chemii, a sceny quasi-erotyczne wywołują poczucie żenady. Byłam skrępowana, patrząc, jak Big masturbuje się przed Carrie. Jeszcze bardziej, gdy Charlotte zamierzała zrobić mężowi fellatio. Scena gry wstępnej Steve’a i Mirandy z założenia miała być krępująca, więc tu przynajmniej efekt osiągnięto. Jedynym momentem, który trochę podnosi temperaturę serialu, jest gwałtowny seks Hobbes i Diaz w kuchni u Carrie. No i wspomniane już momenty między Niyą Wallace a jej partnerem. Jasne, jest jeszcze nastoletni syn Mirandy, nieustannie uprawiający seks ze swoją dziewczyną. Ten wątek jest jednak przerysowany i zawarty w serialu tylko po to, by podkreślić erotyczną posuchę u Mirandy i Steve’a. Aż chciałoby się zapytać, gdzie ten cały seks? Choć może właśnie z powodu jego braku słowo „Seks” zniknęło z tytułu serialu.
Ostentacyjne bogactwo
Kolejna rażąca kwestia – ostentacyjny przepych. Kiedy Carrie Bradshaw stała się tak obrzydliwie bogata? Tak bardzo, że funduje przyjaciółkom bilety do Paryża i z powrotem, a z nowego luksusowego penthouse’u wyprowadza się, bo „nie czuje się w nim wystarczająco komfortowo”. O tym, że po rozległym salonie z widokiem na Central Park przechadza się w absurdalnym nakryciu głowy, nawet nie wspomnę. Skąd w ogóle ta nagła miłość do kapeluszy? Przychodzi po pięćdziesiątce? Cóż, poczekamy, zobaczymy.
Wracając do kwestii finansowych, Carrie nawet nie drgnie powieka, gdy zobaczy, że małżonek zapisał w testamencie byłej żonie, Natashy, okrągły milion dolarów. Boli ją jedynie, że w ogóle ją uwzględnił. Pieniądze nie liczą się też dla Charlotte, która kupuje córce suknię od Oscara de la Renty, a sama wygląda niczym żona ze Stepford. Charlotte zawsze była zamożna, ale teraz jej jedynym zajęciem jest organizowanie wystawnych przyjęć. Mirandę z kolei najwyraźniej stać na to, by porzucić świetnie płatną pracę w korporacji, mimo że ma dorastającego syna. A przecież edukacja w Stanach Zjednoczonych kosztuje krocie. Dlatego, mimo że „Seks w wielkim mieście” może i źle się zestarzał, to i tak miał więcej wspólnego z prawdziwym życiem niż „I tak po prostu”. Twórcy nowego sezonu niby chcieli przekłuć balon, w którym żyły bohaterki „Seksu”, ale tylko mocniej go nadmuchali.
Serial oderwany od rzeczywistości
Dwa filmy, powstałe na kanwie serialu „Seks w wielkim mieście”, krytykowano za wszechobecny, rozbuchany, niedorzeczny konsumpcjonizm i uporczywe ignorowanie problemów współczesnego świata. Podobnie, choć nie na taką skalę, jest w „I tak po prostu”. Serial zupełnie pomija pandemię koronawirusa. Pojawia się ona raptem kilka razy, w formie anegdoty, jako odległe wspomnienie. Najwyraźniej pandemia skończyła się w Nowym Jorku szybciej niż na reszcie globu. Ten zabieg sprawia, że szybko dystansujemy się wobec opowiadanej historii, traktując ją jak bajkę. Podobnie działa całe to bogactwo, jakim otaczają się Carrie, Miranda i Charlotte. Przepych sięga granic absurdu, gdy Bradshaw, ubrana w pomarańczową suknię od Valentino, rozsypuje prochy zmarłego męża nad mostem w Paryżu. A trzyma je w kiczowatej, choć spektakularnej torebce w kształcie wieży Eiffla. Wspomniałam, że torebka świeci i migoce? Tego było już za dużo nawet dla mnie.
Zagubiona Miranda Hobbes
Ale bolało mnie coś jeszcze. Nie mogłam patrzeć na to, co zrobiono z postacią Mirandy Hobbes. Jak powiedziała moja przyjaciółka, nie możemy oczekiwać, by pięćdziesięciolatka żyła tak, jak trzydziestolatka. Pełna zgoda, ale żeby zmienić osobowość o 180 stopni? Miranda była najbardziej racjonalną bohaterką serialu – wiedziała, czego chce i kim jest, dokonywała świadomych wyborów, wyśmiewała skłonność do przesady i tanich wzruszeń. Dlatego bolało, gdy w „I tak po prostu” wyraźnie zagubiona Hobbes bez przerwy się kompromitowała. Gdy wyznała, że nigdy nie była szczęśliwa ze Steve’em, któremu nie tylko sama się oświadczyła, ale z którym zawsze układało się jej też świetnie w łóżku. Bolało, gdy po latach ekscytujących seksualnych doświadczeń na widok Che reagowała jak dzierlatka. A także, gdy w finałowym odcinku stała się całkowitym zaprzeczeniem samej siebie.
– Uważam, że popełniasz błąd – powiedziała Miranda do Carrie, gdy ta zamierzała porzucić dotychczasowe życie i zamieszkać z ukochanym, rosyjskim artystą Alexandrem Petrovskym, w Paryżu. – I co będziesz tam robić, jeść croissanty? – ironizowała z właściwym sobie cynizmem. Teraz to Miranda jest na miejscu Carrie. Postanawia rzucić wszystko i wyjechać z Che do Kalifornii – ku zaskoczeniu i Bradshaw, i fanów serialu.
Cringe zamiast śmiechu
Główną emocją, jaka towarzyszyła mi podczas oglądania „I tak po prostu”, był cringe. Gdy Che Diaz wykonywała swój stand-up, a brzmiało to niczym denna pogadanka motywacyjna. O dziwo, publiczność szalała. Gdy Charlotte York pokazywała córce, jak poprawnie zaaplikować tampon, oraz gdy sama niespodziewanie dostała miesiączkę. Czy to kogoś bawi? Lub czy bawiło, gdy w pierwszym pełnometrażowym „Seksie” narobiła w majtki? Czy fekalne dowcipasy wciąż są śmieszne? Fala cringe’u zalała mnie również wtedy, gdy Carrie żaliła się Mirandzie, jak to poradzi sobie w życiu zupełnie sama, podczas gdy ciało jej męża było tuż za jej plecami wynoszone w czarnym plastikowym worku. Scenarzyści chcieli się chyba pozbyć Biga, ucieleśnienia toksycznego partnera i patriarchatu w jednym, najszybciej, jak się dało. Cóż, najpierw chcieli, a potem musieli. Brak Mr. Biga w kuriozalnym śnie Carrie z finałowego odcinka sezonu był niemal fizycznie bolesny.
Sztuczne sytuacje
Ale chyba największym zarzutem, jaki mam wobec „I tak po prostu”, jest sztuczność. Sztuczne są dialogi, postaci, sytuacje i warunki, w jakich obserwujemy bohaterki. „Seks w wielkim mieście” miał w sobie lekkość, był prowokacyjny i zabawny. Tu śmiechu jest jak na lekarstwo. Liczyłam każdy jeden raz, kiedy się zaśmiałam. W sumie było ich sześć. To mało, jak na 10-odcinkowy niby komediowy serial. Częściej zdarzało mi się płakać. Tak, płakałam na „I tak po prostu”, choć wcale nie miałam PMS-u. Płakałam, gdy umarł Big. Płakałam, gdy Bradshaw, niedysponowana po operacji, musiała nasikać do butelki. Wiem, że niektórzy płakali wtedy ze śmiechu, ale mnie ta jej bezradność poruszyła. Płakałam, gdy Miranda powiedziała, że jej życie jest do bani. Oraz gdy niechcący zbiła się ramka ze zdjęciem Biga i Carrie. Płakałam, gdy nawiązywała się intymna nić porozumienia między Carrie i Seemą, bo wierzę w kobiecą przyjaźń. I niemal się popłakałam, gdy serial się skończył. Bo choć nie jest doskonały, to chcę więcej. Oby kolejny sezon był lepszy niż pierwszy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.