Jest mamą trójki dzieci, fotografką i nomadką. Od trzech lat razem z rodziną mieszka w kamperze, przemierzając południe Europy. To jej sposób na zbudowanie bliskości, rozbudzenie w dzieciach ciekawości świata i śmiałości. Z Irminą Walczak, autorką projektu „Oaza”, rozmawiamy o macierzyństwie.
Pierwszy raz w ciążę Irmina zaszła 10 lat temu, miała 30 lat i na uniwersytecie w Brazylii kończyła właśnie pisać pracę doktorską. – Pojawienie się dziecka było mocnym szturchnięciem od życia: Obudź się. Praca nie musi wypełniać całego twojego świata. Jest tyle pięknych rzeczy wokół – wspomina.
– Nie mówię, że było idealnie i lekko. Mama przyleciała przez pół świata, żeby ze mną pobyć i pomóc, ale z perspektywy czasu, czuję, że to był moment zwrotny.
Irmina Walczak wyrusza w drogę, by rodzina była razem
Chciała, żeby jej macierzyństwo było inne od wzorców, które obserwowała w dzieciństwie spędzanym w latach 80. i 90. w Polsce, i tych, które widziała w dorosłości.
– Chciałam być bliska, uważna i czuła. Na przykład wymarzyłam siebie naturalny poród. W Brazylii, gdzie 90 proc. kobiet rodzi przez cesarkę, czułam się prekursorką. Niestety, nie udało się.
W przepracowaniu pierwszego trudnego doświadczenia pomógł jej projekt artystyczny. – Portretowałam kobiety tuż przed rozwiązaniem, z każdą długo rozmawiałam. Przez kilka godzin poznawała historię przyszłej matki, wymieniały się doświadczeniami, lękami i marzeniami. A na koniec naciskała spust migawki i robiła jeden portret. To była pamiątka z kobiecego spotkania. W ciągu roku zrobiła 23 zdjęcia.
Po czterech latach przyszedł na świat Kajetan, trzy lata później Elinor. Wtedy w małżeństwie Irminy i Sávia, dwojga fotografów, pojawiło się pytanie: Jak pogodzić pracę w wolnym zawodzie, podróże, projekty artystyczne z opieką nad tak dużą rodziną?
– Nasz związek jest partnerski, ale w tamtym momencie pomyślałam, że tym razem nie uda się pogodzić rodzinnych ról i wypadnę – wspomina Irmina. – Na szczęście, zupełnie spontanicznie, przyszedł pomysł na kamper.
Dom na kółkach miał pozwolić swobodnie podróżować całej rodzinie, dostosowywać się do rytmu projektów artystycznych i pracy zarobkowej, a co najważniejsze, sprawiał, że zawsze i wszędzie byli razem.
Życie w kamperze: Jak zmienia się macierzyństwo
W 2017 r. Irmina i Sávio z dzieciakami przylecieli do Europy. Przez kilka miesięcy żyli w Polsce, odwiedzając rodziców Irminy w Jedlińsku, mazowieckiej wsi. Tutaj mieli bazę – zdeponowali ciepłe ubrania, pamiątki i książki. A najpotrzebniejsze ubrania, aparat fotograficzny i kilka ulubionych zabawek zapakowali do kampera i całą piątką ruszyli do północnej Francji.
– Nie mieliśmy pomysłu, ile to ma trwać, bo nie jesteśmy typem ludzi, którzy planują. Wiedzieliśmy tylko, że trzeba spróbować – mówi Irmina.
Młodsze dzieci podeszły do przygody z entuzjazmem. W nowych miejscach adaptowały się szybko, bo gdziekolwiek się nie znalazły, obok zawsze byli rodzice. Tylko najstarszej Jaśminie doskwierało, że ten model jest zupełnie inny od rytmu, w którym żyją jej rówieśnicy. – Ale znaleźliśmy sposób. Odwiedzaliśmy miejsca, w których można spotkać całe społeczności rodzin podróżujących kamperami, a w nich dzieciaki, które uczyły się w szkole na kółkach. Pokazaliśmy Jaśminie grupę, z którą mogła się zidentyfikować. Nie była duża, ale wystarczająco ciekawa.
Irmina przyznaje, że sama też potrzebowała czasu, żeby przywyknąć. Największym wyzwaniem było uczucie, że nie ma prywatności, że ciągle jest na ulicy. A zaraz potem spojrzenie i ocena ludzi. – Pamiętam taką sytuację. Jest wieczór, razem z Kajetanem siedzę w kamperze i czyszczę mu nos wodą morską. Dziecko, jak zawsze w takich sytuacjach, płacze. Momentalnie ktoś puka i pyta, czy wszystko w porządku. Mówię, że tak i dziękuję, ale wiem, że zostałam wpisana w stereotyp – opowiada. Żyjąca w aucie rodzina z trójką dzieci to dla większości ludzi po prostu patologia.
Kiedy ktoś pyta Irminę, czy zdaje sobie sprawę, że nie dała swoim dzieciom wyboru, że narzuciła im własny sposób życia, odwraca pytanie: – A czy rodzice w wielkich miastach, którzy pracują w korporacjach i posyłają swoje dzieci do szkół z zajęciami od rana do późnego popołudnia, nie narzucają im swojego wyboru?
Jej zdaniem to, że dzieci żyją tak, jak ich rodzice, jest naturalne. Ona akurat ten sposób uważa za najbardziej wartościowy.
Bycie z dziećmi przez 24 godziny na dobę to dla Irminy macierzyństwo, które polega na obserwacji i towarzyszeniu. – Jaśmina, która jest w trzeciej klasie szkoły podstawowej raz w roku zdaje egzamin z podręcznikowej wiedzy, a świata uczy się przez doświadczenie. Na przykład, jeśli robimy proste meble do kampera, angażujemy w to całą rodzinę. Zamiast trzech dni zajmuje nam to tydzień, ale dzieciaki obsługują narzędzia, eksperymentują, a na koniec budują domek z mebelkami dla ludzików – opowiada Irina i dodaje, że brały też udział w zbiorach orzeszków ziemnych, w połowie ostryg, pomagały w wyrobie francuskich serów, wymyślały imiona nowo narodzonym owcom.
Irmina Walczak w pandemii fotografowała grozę
Wolnemu życiu nomadów zagroziła pandemia. Wiosną 2020 r. rodzina podróżowała po Hiszpanii, w ostrym lockdownie, pod groźbą kar zakazano opuszczać domy. A ponieważ w świetle prawa kamper był mieszkaniem rodziny Irminy, cała piątka miała trwać w aucie o powierzchni dwa na sześć metrów. – W pierwszym odruchu pojechaliśmy na dziką plażę, wydawało nam się, że skoro w okolicy nikogo nie ma, to możemy wychodzić. Ale po kilku godzinach pojawiła się policja. Musieliśmy wrócić do samochodu – wspomina.
W akcie bezsilności zamieściła na Instagramie ogłoszenie, przyjaciele udostępnili dalej. W przeciągu kilku godzin zaczęły spływać wiadomości od nieznajomych, którzy oferowali pomoc. Byli gotowi dzielić się swoimi skromnymi mieszkaniami. Irmina z Sávio wybrali zaproszenie do pustego domu wakacyjnego w rolniczym, opustoszałym regionie. – Nagle po dwóch latach podróży mieliśmy się zatrzymać, a w dodatku zupełnie odseparować od ludzi. Nikt nie wiedział, ile to potrwa – opowiada Irmina.
Czując, że dzieje się coś ważnego, chwyciła za aparat. Idylliczne życie rodziny wśród gajów oliwkowych, nad które nadciąga widmo pandemii fotografowała przez 95 dni lockdownu.
– Staraliśmy się odciąć od złych wiadomości, rozwiać narastające lęki i niepokoje, zająć czymś dzieciaki, na przykład poznawaniem drzew w ogrodzie. Ale one przecież czują, gdy coś jest nie tak. Tę atmosferę starałam się uchwycić w zdjęciach – mówi Irmina.
Skąpana w słońcu droga, dzieciaki, a tuż obok rozjechany wielki wąż. – Znaleźliśmy go przy bramie i poczuliśmy grozę. Nigdy, a mieszkałam przez lata w Brazylii, nie widziałam tak dużego węża – martwe zwierzę stało się dla Irminy symbolem towarzyszącego tamtym miesiącom strachu. – Śmierć przenikała wtedy do naszej codzienności na różne sposoby. Dzieci znalazły w ogrodzie kości psa. Krótko potem umarła moja babcia.
Nie mogli pojechać na pogrzeb, więc urządzili własny rytuał pożegnania. Rozpalili ognisko, które dzieci udekorowały kwiatami z ogrodu. Przez zabawę zmierzyły się z trudnym tematem i przyjęły go jako element życia.
Na zdjęciach Irminy Walczak dzieci bawią się i nudzą
W zdjęciach Irminy śmierć jest równie naturalna, co ciało. Fotografka z rozbrajającą szczerością portretuje dzieciaki, kiedy nagie taplają się w błocie. – Bardziej niż golizna, szokują mnie zdjęcia dzieci wystylizowanych na dorosłych. Zabawa w błocie to coś najbardziej beztroskiego – rozmazuję, patrzę, czy zostawia ślad. Zostawiam, jest śmiesznie, a zaraz potem lepię placek i przyklejam do skóry, nie odpada, robię większy, kombinuję – tłumaczy dziecięcą fascynację.
Walczak rozumie i portretuje też dziecięcą nudę. Przymrużone oczy, popołudniowe rozleniwienie, trwanie w nicnierobieniu, czyli kolejny aspekt dzieciństwa, który współczesna popkultura wymazuje z rejestru. Dziś dzieci mają być przecież aktywne. Nie bez powodu rodzice podtykają im multimedialne zabawki, zapisują na zajęcia pozalekcyjne, nie pozwalając na chwilę spokoju.
– Dzieciństwo moich dzieci może wydawać się bardzo niezwykłe i wydumane, ale tak naprawdę niewiele różni się od tego, które sama miałam – mówi. W Jedlińsku od kwietnia do października Irmina żyła na dworze, bawiąc się z bandą dzieciaków, bez komputera, prawie bez telewizji. Sami organizowali sobie zajęcia, wymyślali zabawki.
– Zdaję sobie sprawę, że bliskość, którą daje nam rodzinne życie w kamperze, wkrótce może okazać się więzieniem. Dzieci dorosną, będą miały inne potrzeby. Coś trzeba będzie zmienić. Ale na tym etapie chciałabym pozwolić im na bycie sobą – mówi i dodaje: – Nie boję się, jak potoczą się ich losy. Wierzę, że czułość i wsparcie zbudują w nich zdrową pewność siebie i przywiązanie do własnych wartości. Chcę ich wzmacniać takimi, jakimi są.
Irmina Walczak ukończyła Iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim i uzyskała tytuł doktora nauk społecznych na Uniwersytecie w Brasilii. Od 2011 r. zajmuje się fotografią, często pracuje z Sávio Freire, swoim partnerem życiowym. Interesuje ich temat pozycji dziecka we współczesnym społeczeństwie, w kontekście materialnej obecności i fizyczności. Wspólnie opracowali zbiór prac o dzieciństwie wolnym od technologii, w otoczeniu natury, który został opublikowany w Brazylii w 2016 r. pod tytułem „Retratos pra Yayá”. Irmina tworzy też obrazy, na których przedstawia siebie w roli matki.Jest finalistką Meitar Award for Excellence in Photography (Izrael, 2020) i LensCulture Portrait Award (USA, 2016) oraz zdobywczynią Head On Portrait Prize (Australia, 2018) i Revela-t (Hiszpania, 2021).
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.