Na festiwalu Sundance Krystyna Janda otrzymała nagrodę za najlepszą rolę w „Słodkim końcu dnia”. W filmie gra żyjącą w Toskanii polską noblistkę, która wdaje się w romans z młodym uchodźcą. – Stara Europa trzeszczy i pęka w szwach – mówi nam reżyser Jacek Borcuch.
Nie bałeś się powierzyć Krystynie Jandzie głównej roli?
A czego miałbym się bać?
Jej wizerunku publicznego artystki zaangażowanej politycznie przeciwko aktualnej władzy.
To nawet podniecająca myśl, żeby iść z Krystyną na barykadę. Jeśli ktoś chciałby uprościć „Słodki koniec dnia”, bo postrzega Jandę jako lewacką artystkę, to ja mu współczuję. Artystą się jest niezależnie od poglądów. Krystyna nie przylepiła sobie łatki lewaczki, tylko ktoś to zrobił za nią. Dziś wszystko może być polityczne, nawet papierosy, które palę, bo mają czerwony ustnik. Dajmy sobie z tym spokój. Bezdyskusyjne jest to, że Krystyna Janda jest jedną z największych żyjących aktorek w Polsce. Jej rola wymagała wielkiej witalności i osobowości. Ona je wniosła, co potwierdziła decyzja jurorów festiwalu Sundance, którzy przyznali jej nagrodę aktorską.
Janda gra Marię, żyjącą w Toskanii laureatkę Nobla, która wdaje się w romans z Nazeerem, egipskim uchodźcą.
Ich relacja jest metaforyczna. Maria symbolizuje starą Europę, a Nazeer – nową, nabierającą kolorów, bardzo zresztą dosłownie. Tego procesu nie da się już odwrócić. Można go co najwyżej lekko spowolnić, ale nawet sto murów go nie zatrzyma. Zaprzeczają temu już jedynie heretycy. Opowiadam o trudach zderzenia tych dwóch rzeczywistości. Film ma kilka warstw. Na pierwszy rzut oka jest historią wrażliwej artystki, która wchodzi w relację z młodym imigrantem. W drugiej warstwie jest jej rodzina, czyli metafora starej Europy, która trzeszczy i pęka w szwach. Jednak warstwa, która najbardziej mnie interesuje, jest pod spodem: śledzimy wielką osobowość, wybitną kobietę, która wcale nie jest pewna tego, co robi, chociaż sprawia wrażenie, że jest inaczej.
Skąd bierze się jej niepewność?
Dotyka jej przemijanie, staje się coraz mniej znaczącą artystką. Ma na półce Nobla, więc czuje, że swoje już osiągnęła, a chce być wciąż istotna jako kobieta i jako poetka. W oczach Nazeera widzi zachwyt, także metaforyczny, nad pięknym umysłem, który kiedyś jej towarzyszył.
Ich relacja jest też cielesna.
To zachwyt człowieka z innego świata nad otwartym, śmiałym, bezkompromisowym umysłem. Tak jak Nazeer myślą ci, którzy wsiadają na łódki z przekonaniem, że płyną do świata, gdzie wszystko może się zdarzyć właśnie dlatego, że ludzie mają piękne umysły. Prawda okazuje się zupełnie inna.
Maria nie czuje satysfakcji z tego, co osiągnęła?
Człowiek jest niezaspokojony. Nawet jak ma dobre życie, cały czas chce czegoś więcej. Nie da się być usatysfakcjonowanym jednym osiągnięciem. Jej jest potrzebne potknięcie, które sprowadzi ją na ziemię.
Maria jest ci bliska? Do tej pory portretowałeś mężczyzn.
Może właśnie dlatego postanowiłem tym razem sportretować kobietę? Kręci mnie robienie filmów, w których szukam własnych fascynacji, a nie zainteresowań publiczności. Staram się opowiadać w pierwszej osobie, przenosić siebie na postaci. Uświadomiłem sobie, że płeć nie ma znaczenia, więc mogę znaleźć alter ego w kobiecej bohaterce. Historię Marii opowiadam ze swojej perspektywy, na świat przedstawiony patrzę jej oczami. Krystynie Jandzie wielokrotnie zadawałem pytanie o to, czy to spojrzenie jest słuszne, czy moja męska perspektywa nie narzuca pewnych widoków albo czy nie jest zbyt krótka, czy czegoś nie niedowidzę.
To jednak film silnych kobiet.
Rozumiem walkę o prawa kobiet, wspieram ją, tak samo jak walkę o prawa mniejszości. Mój film to opowieść o tym, co się dzieje teraz na świecie. Do niedawna mieliśmy deficyt silnych kobiet. Teraz czas sprzyja walce o należne im prawa i miejsce. Kilkakrotnie słyszałem na Sundance, że rok 2022 będzie przełomowy, jeśli chodzi o women power. Jeśli mam z tym coś wspólnego, to przez przypadek.
„Słodki koniec dnia” to reakcja na to, co się dzieje dookoła ciebie?
Martwię się o nasz kontynent. Myślę o nim, zastanawiam się nad jego przyszłością. Nie widzę idei ani pomysłu, które zjednałyby większą liczbę ludzi. Kryzys wykorzystują jedynie populiści. W ostatnich latach dużo podróżowałem po Włoszech. W trakcie wakacji pomyślałem, że to dobre miejsce do osadzenia akcji filmu, bo to kolebka naszej cywilizacji i geograficzne centrum Europy. Mimowolnie czuję lęk, który jest nam wpajany. Strach przed Obcymi, jak ich nazywał profesor Zygmunt Bauman, którzy nas zmiotą, zmienią nasze wygodne życie i odbiorą nam Europę.
To bezzasadny lęk?
Mam wrażenie, że my wszyscy żyjemy w wykreowanym świecie napędzanym przez sztuczny strach, który podsycają w nas media i politycy.
Skąd to wrażenie?
Na co dzień my, Polacy, Europejczycy, dobrze radzimy sobie z tym, co politycy nazywają kryzysem. Mamy przecież sąsiadów, którzy pochodzą z różnych kultur, odległych części świata i żyjemy z nimi w zgodzie. Mamy też na całym świecie przyjaciół. Mimo to politycy wmawiają nam, że jak nie będziemy zapobiegliwi, to nas skrzywdzą dzicy przybysze. Napędzają ten strach i wykorzystują go do swoich interesów.
Czujesz się w obowiązku z tym walczyć?
Europa obchodzi mnie jako Europejczyka, a jako artysta mam powinność, żeby próbować się dzielić moimi myślami.
„Słodki koniec dnia” jest zaangażowany politycznie?
Jest, choć zupełnie niechcący. We „Wszystko, co kocham” wielka polityka była w tle, a na pierwszym planie widzieliśmy młodzieńczą miłość. Chciałem, żeby tak samo było w „Słodkim końcu dnia”, gdzie ważne są dom i relacje między członkami rodziny, na których bezpośrednio odciska się wielka polityka. Wolność, poza zdrowiem, jest chyba najważniejszą wartością człowieka. Zdrowie każdy doceni, bo jak boli gardło, to pokornie maszerujemy do lekarza, bo wiemy, że grozi nam utrata zdrowia. Utraty wolności nie zauważa się w tak wyraźny sposób, a nawet jak się zauważa, to się tak szybko nie reaguje. Prewencji też się nie uprawia. Żeby docenić wolność, trzeba z niej codziennie korzystać.
Jak definiujesz wolność?
Jako chęć poznawania świata – ludzi, języków, kultur, zwyczajów. To tolerancja dla odmienności i prawo do przeżywania życia po swojemu. Chęć zmiany innych nie jest wolnością, tylko ingerencją w wolność.
Czujesz się wolny?
Dziś mamy dostęp do każdej informacji. Kiedyś można było nami łatwiej manipulować i wmawiać nam, że zaćmienie słońca to kara od Boga. Korzystam z własnego rozumu. Słyszę fałsz. Jestem po szkole muzycznej i słyszę, kto gra na czarnych klawiszach. Żartuję… Nieoprzyrządowane ucho tej różnicy nie wyciągnie, ja nie jestem podatny na manipulację ani uproszczone interpretacje rzeczywistości. Czytam ją po swojemu, a do tego dziś potrzeba wielkiej odwagi, bo nawet kraj, w którym rozmawiamy, jest, podobnie jak Polska, pęknięty na pół. Mimo to coś zmienia się w świecie, jakaś rewolucja wisi w powietrzu. Trudno dzisiaj przykładać miarę tych rewolucji, które znamy, i oczekiwać, że ludzie wyjdą na ulicę i będzie się paliło. Chciałbym wierzyć, że marzeniem świata jest pokój.
Do tego trzeba porozumienia.
Porozumienie nie jest najważniejsze. Wyobrażam sobie świat jako wspólnotę ludzi, radujących się z życia we wspólnym świecie. Politycy, wykorzystując luki w edukacji, narzucają ludziom swoje interpretacje, które na tę radość nie pozwalają, bo cały czas się nas czymś lub kimś straszy. A strach robi swoje. Maria w końcowych scenach mówi, że lęk przed nieznanym jest bardzo silnym uczuciem, więc ludzie bardzo dużo oddadzą, żeby nie czuć tego lęku na co dzień. Być może ceną jest nawet wolność.
Jak patrzyłeś na tożsamość bohaterek? To Polka we Włoszech, Włoszka polskiego pochodzenia, Europejki?
Punktem wyjścia jest romans wielkiej poetki z uchodźcą, ale ta wielka poetka też jest uchodźczynią polityczną, bo wyemigrowała do Włoch z Polski w stanie wojennym. Mówienie o rdzennych mieszkańcach Europy zaraz zrobi się równie niestosowne jak mówienie o rezerwatach. Jesteśmy tak przemieszani, że definiowanie tego, kto jest prawdziwym Polakiem, Niemcem, Francuzem czy Włochem, to przeżytek. Mówi się, że w szkołach brakuje filozofii, a mnie się wydaje, że astronomii, która uświadomiłaby ludziom, że wszyscy razem żyjemy na niewielkiej, nic nieznaczącej we wszechświecie planecie. My widzimy Księżyc na niebie, który jest małym punktem, a z Księżyca Ziemia wygląda dokładnie tak samo. I na tej planecie jest wszystko: złość, nienawiść, agresja. A dookoła kłębi się niewyobrażalna czarna przestrzeń.
Mae Jemison, astronautka z NASA, opowiadała mi, jak loty w kosmos zmieniają perspektywę: na Ziemi definiowała się przez region, z którego pochodziła, w kosmosie – przez całą planetę.
I ta kosmiczna perspektywa jest też moja. Być może dlatego, że mój brat, który tworzy muzykę, jest astronomem z zamiłowania. Wciąga mnie w swój świat. Oglądanie kosmosu wywołuje dreszcze. Ja dzięki temu poczułem, że Ziemia się kręci.
Jak to?
Pokazał mi przez teleskop Saturn, który zachwycił mnie swoim pierścieniem. Patrzę i patrzę, a ten Saturn ucieka. Próbowałem gonić go lunetą. Mówię: „Coś jest nie tak, teleskop się przesuwa”. Na co brat, śmiejąc się ze mnie, odpowiada, że to Ziemia się kręci. Przy takim powiększeniu ruch Ziemi powoduje oddalenie od oglądanego obiektu. Wierzę w to, że taka perspektywa zmieniłaby ludziom percepcję.
Idealista z ciebie.
Im jestem starszy, tym bardziej nie pozwalam sobie, żeby ktoś mi ten idealizm odebrał.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.