Jacek Dehnel: Pierwowzory bohaterów „Vabanku”, część I: Fatalny debiutant
Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Tym razem pisze o pierwowzorach bohaterów „Vabanku”.
W początkowych scenach drugiej części „Vabanku” fałszywa hrabina Żwirska prowadzi u naczelnika więzienia poufną rozmowę z osadzonym Kramerem, a sam naczelnik zasiada za biurkiem i czyta gazetę. Jest to, jakżeby inaczej, numer „Tajnego Detektywa”[1], bo ten właśnie tygodnik był inspiracją dla Juliusza Machulskiego w pracy nad jego filmem, a nazwiska postaci z łamów gazety stały się nazwiskami bohaterów. Przyjrzyjmy się zatem ich literackim pierwowzorom.
Na pierwszy ogień idzie Duńczyk. W „Vabanku” Jerzy Józef Duńczyk to wytrawny spec od alarmów bankowych – w rzeczywistości nosił imiona Teodor Tadeusz i był fuszerem, którego pierwszy (i, jak się zdaje, jedyny) skok „Tajny Detektyw” nazwał fatalnym debiutem.
Bandyta napadł Helenę Liebermanową, żonę zamożnego kupca z Nowolipek
W listopadzie 1931 roku policjanci z wydziału śledczego warszawskiej policji są w kropce. Ścigają sprawcę rozboju, który prawie zabił swoją ofiarę, ale wszystkie wątki w śledztwie im się pourywały.
A było tak: ostatniego dnia października pani Helena Liebermanowa, żona zamożnego kupca z Nowolipek, wybrała się do miasta na sprawunki. Najpierw do lombardu, żeby zastawić cenny pierścień z trzykaratowym brylantem, a potem do modystki. Ale w soboty znany zakład Akcyjnego Towarzystwa Pożyczkowego w gmachu Poczty Głównej przy pl. Napoleona 8 zamykał się wcześniej niż w dni powszednie. Liebermanowa spóźniła się raptem o trzy minuty. Ruszyła więc zaraz obok, pod numer 2, gdzie w innym lombardzie otrzymała kwit i tysiąc złotych gotówką, które włożyła do torebki i – jak pisał „Tajny Detektyw” – spokojnie wyszła na ulicę, nie przeczuwając, że od tej chwili śledzi ją drapieżnie zbrodniarz, snujący się za nią, jak cień, z zamiarem pozbawienia jej życia dla zdobycia wypłaconych przed chwilą pieniędzy. Szła Szpitalną, potem Bracką, przekroczyła Jerozolimskie i skręciła wreszcie w Nowogrodzką, gdzie w kamienicy pod numerem 9 na drugim piętrze przyjmowała jej znajoma modystka.
Wyczuła jednak, że ktoś za nią wślizgnął się na schody, więc na pierwszym półpiętrze zatrzymała się, ażeby przepuścić nieznajomego. Osobnik ją minął, ale na drugim półpiętrze zatrzymał się nagle, jakby dla sprawdzenia w notesiku adresu. To jej nie uspokoiło, więc mijając go, Liebermanowa celowo wyciągnęła rękę z torebką, żeby mógł ją z łatwością wyrwać, nie robiąc nikomu krzywdy, ale wówczas błyskawicznym ruchem wyjął kawał żelaza i uderzył ją tak silnie, że roztrzaskał jej czaszkę i wybił dwa zęby, a napadnięta bez jęku zwaliła się nieprzytomna z nóg. Bandyta zadał drugi cios, chwycił torebkę, wybiegł z klatki schodowej i tyle go widzieli.
Napastnika bezskutecznie szukano po całej Warszawie
Leżącą na schodach zakrwawioną Liebermanową znaleźli lokatorzy domu[2] i błyskawicznie zawieziono ją na Chmielną do lecznicy dr Orko Sołowiejczyka, gdzie dokonano zabiegu trepanacji czaszki. Miała jeszcze na tyle opanowania, że tuż po oprzytomnieniu przypomniała sobie końcowe numery kwitu lombardowego i poprosiła o zastrzeżenie pierścienia[3]. Niestety w śledztwie pomóc mogła niewiele: wiedziała tylko, że zaatakował ją wysoki brunet w jasnym płaszczu gabardynowym i cyklistówce, który zapewne śledził ją od wyjścia z lombardu.
Tam też udali się policjanci i, wypytując starego woźnego Łukasza, dowiedzieli się o dwóch kombinatorach, stałych bywalcach firmy (nazywali się – nie żartuję – Lewandowski i Gol), którzy faktycznie przypomnieli sobie takiego faceta i dodali, że ma długi nos. Lewandowski wprawdzie nie znał jego personaliów, ale zrobił z nim kiedyś interes: wspólnie wykupili kwit lombardowy na jedną z dwóch zastawionych sztuk materiału i sprzedali ją jakiejś kobiecie mieszkającej przy Kruczej. Wątły trop, ale trop.
120 wywiadowców rozsypało się po ulicy Kruczej, odwiedzając niemal wszystkie mieszkania, aż się natknęli na poszukiwaną kobietę[4], która z pobieżnej rozmowy z nieznajomym wiedziała tylko tyle, że został zwolniony zakładów zbrojeniowych na Pradze i mieszka w Zielonce. I znów mrówcza praca: zwolnionych robotników było około dwustu, trzeba było zbadać każdy przypadek. Niestety żaden nie odpowiadał rysopisowi zbrodniarza, ani też nikt z nich niczego nie zastawiał w lombardzie.
Obsadzono tropicielami warszawskie lombardy, lokale rozrywkowe, a nawet tor wyścigów na Polu Mokotowskim, bo „nosaty” ponoć lubił grywać. Wszystko na nic.
Tadeusza Duńczyka odnaleziono w Zielonce
Ale prowadzący sprawę zastępca naczelnika urzędu śledczego jest uparty. Przypomina sobie, że były dwa kupony materiału, a drugi może wciąż leży w lombardzie. I rzeczywiście, odszukują go: to droga tkanina angielska, sprowadzana wyłącznie przez Zygmunta Krantza ze Świętojerskiej 11a. Kranc miał 20 odbiorców tego materiału, których wszystkich wezwano do urzędu śledczego. Jeden z nich, właściciel zakładu krawieckiego przy ul. Chmielnej 34, nazwiskiem Szach rozpoznał, że to sukno Burberry. Przepadły mu trzy sztuki takiego materiału, a o kradzież podejrzewał jednego ze swoich ekspedientów, więc go zwolnił z posady. Był to niejaki Tadeusz Duńczyk, zamieszkały w Zielonce. Wysoki brunet z dużym nosem.
Zastępca naczelnika z dwoma komisarzami wsiada do samochodu i pędzą do Zielonki, nie zastają Duńczyka, ale przy rewizji znajdują jasny płaszcz i cyklistówkę. Niebawem sprawca wraca do domu i wpada w zasadzkę: gdy ukazał się drzwiach – opisywał „Kurjer Poranny” – przywitały go trzy lufy rewolwerowe. Elegancko ubrany (za zrabowane pieniądze kupił sobie nowy garnitur, palto i lakierki, a także rękawiczki i pilśniowy kapelusz), z pudełkiem ciastek dla siostry, z początku udaje oburzenie, ale mięknie, kiedy policjanci znajdują przy nim złote pióro Watermana z inicjałami H.L. 1920. Helena Liebermanowa dostała je od męża w prezencie ślubnym i nosiła w torebce.
Duńczykowi, jako pierwszemu zbrodniarzowi, groził stryczek
14 listopada prasa mogła poinformować, że Duńczyka pochwycono i został rozpoznany przez ofiarę napadu, a już pięć dni później pisano o nim ponownie. Prowadzony z aresztu przy Daniłowiczowskiej na Pawiak, wyrwał się eskortującym go policjantom przy końcu Bielańskiej i wpadł do znanej warszawskiej – jak byśmy dziś powiedzieli – galerii handlowej, Pasażu Simonsa. W tłumie nie sposób było do niego strzelać, ale bandyta był skuty i nieuzbrojony, więc zaalarmowani przez strażników klienci sklepów rzucili się na pomoc i go schwytali.
Duńczyk dobrze kombinował: dopiero co, 4 września, przywrócono znaną z samych początków II RP drakońską instytucję sądów doraźnych, które praktycznie zawieszały prawo do uczciwego procesu. Oskarżonych stawiano przed nimi – przynajmniej w teorii – wyłącznie przy braku wątpliwości co do winy, proces prowadzono błyskawicznie, a wyroki zapadały praktycznie bez uznawania okoliczności łagodzących, więc często stosowano karę śmierci (która w dodatku musiała być wykonana przed upływem doby). Duńczyk – co budziło pewną sensację – miał być pierwszym przestępcą sądzonym według tych zasad w Warszawie. I groził mu stryczek.
Na sali sądowej, zgodnie ze swoim zwyczajem, pojawił się kat Maciejowski, który lubił sobie wzrokiem obmierzyć i zważyć potencjalnego skazańca. Rozpoznali go dziennikarze, w tym reporter „Tajnego Detektywa”: Oto przedziera się przez zebrany tłum, ociera się o siostrę oskarżonego, która zapewne nie przeczuwa, że dotknął ją ten, któremu za parę godzin, przywdzianemu w czarny frak i białe rękawiczki, wypadnie może zarzucić pętlę na szyję jej brata […]. „Wykonawca wyroków” uśmiecha się lekko. Zbliża się do ławy oskarżonych i rzuca badawcze spojrzenie, mierząc oskarżonego dokładnie wzrokiem, jakby już teraz przygotowywał się do egzekucji, która może niedługo, za kilkanaście godzin się odbędzie.
Ostatecznie uznano, że Duńczyk zasługuje na karę dożywotniego więzienia
Dwudziestodwuletni Duńczyk, siedzący na ławie oskarżonych pomiędzy uzbrojonymi strażnikami[5], był faktycznie debiutantem na przestępczej ścieżce. W maju stracił pracę, był wprawdzie właścicielem willi w Zielonce, ale nie przynosiła mu ona wystarczającego dochodu. Szlajał się po mieście, zaglądał do lombardów, wreszcie wpadł na pomysł, że kogoś napadnie. Zaostrzony kawał żelaza, którym zaatakował ofiarę, sprawił sobie raptem w przeddzień rozboju; gdyby Liebermanowa nie spóźniła się trzy minuty do pierwszego lombardu, padłoby na kogoś innego. Czemu zszedł na złą drogę? Jak zeznała jego siostra: – To nie był zbrodniarz, to był dobry brat, do czasu, póki nie poznał jednej panienki, której chciał fundować.
Dziennikarze przyglądali się przestępcy i opisywali chłód i obojętność, z jakimi składał zeznania czy stawał przy swojej wymizerowanej ofierze. Czasem ma się wrażenie, że to nie artykuł prasowy, tylko notka w atlasie zwierząt:
Duńczyk, młody człowiek o śniadej cerze, bladych niebieskich oczach, niekształtnych rysach twarzy i małej czaszce, spogląda tępym wzrokiem po sali. Od czasu do czasu przesuwa, jakby w alteracji, dłonią po ustach, pełnych, dużych, odrażających – pisał obrazowo „Kurjer Polski”. „Express Mazowiecki” też nieprzychylnie, ale nieco inaczej: Niskie czoło, pod szczecinowatemi włosami, załamujące się głębokie oczodoły, na dnie których tkwią małe, siwe oczy, dziwnie surowe, natarczywe spojrzenie, a jednocześnie rozbiegane, bystre – jak u drapieżnego zwierzęcia. Nos długi, wydatny, grube murzyńskie wargi i silnie rozwinięte szczęki, cera śniada, niemal oliwkowa. A „Tajny Detektyw” uzupełniał: Skulony w kącie obszernej ławy oskarżonych […] na pierwszy rzut oka nie robi wrażenia człowieka, zasiadającego przed sądem w roli krwawego zbrodniarza […] Przyglądnąwszy mu się jednak bliżej, spostrzegamy, że przedstawia typ urodzonego zbrodniarza. Wygląda młodo, nawet nie ma 22 lat swojego wieku, twarz śniada, nos długi, wydatny jak u ptaka, grube wargi, a z pod czoła patrzą oczy o dziwnie złem spojrzeniu, świecą chłodnym, spokojnym blaskiem. Przegląda się z nich dusza zlodowaciała.
Przez cały ten czas kombinuje. Ale nieudolnie: to próbuje udawać chorego psychicznie, to znów zmyśla niestworzone bajki o jakichś niegodziwych braciach, którzy napadli na żonę kupca, a potem dali mu złote pióro i pieniądze, żeby go wrobić w przestępstwo. Wszystko to brzmi kompletnie niepoważnie.
Liebermanowa, w eleganckim karakułowym futrze, ale z zabandażowaną wciąż głową i śladami krwawych wybroczyn na twarzy, zeznaje spokojnie. Na stole sędziowskim pośród innych dowodów leżą dwa zęby (które straciła, zacisnąwszy szczękę, kiedy otrzymała pierwszy cios), a także wyjęte podczas trepanacji odłamki czaszki. Prokurator żądał kary śmierci i te uwidocznione fragmenty szkieletu – szkieletu osoby wciąż żyjącej i mówiącej – musiały wyglądać jak upiorna zapowiedź egzekucji.
Do najgorszego jednak nie doszło. Sąd doraźny uznał, że z powodu dotychczasowej niekaralności, niskiego poziomu intelektualnego, a nade wszystko – niezaprzeczonego faktu, że ofiara zbrodni pozostała przy życiu – Duńczyk zasługuje na karę dożywotniego więzienia. Kat Maciejowski musiał obejść się smakiem. Zgromadzona publiczność opuszczała salę – a wśród niej zastępca naczelnika wydziału śledczego, który swoim uporem doprowadził do zatrzymania Duńczyka. Nazywał się świetnie – Leon Przygoda – więc i on po latach został jednym z bohaterów „Vabanku”. Sędzia Kramer, który z kolegami wydał wyrok w tej sprawie, trafił znacznie gorzej: jego nazwisko przypadło głównemu filmowemu szwarccharakterowi.
Jeśli zaś ktoś się dziwi, że dama zastawia pierścionek, żeby sprawić sobie coś tak niepraktycznego, jak nowy kapelusz, to trzeba jasno powiedzieć, że według biegłych właśnie kapelusz zamortyzował cios i uratował życie Liebermanowej – a zatem, paradoksalnie, i Duńczykowi. Uprasza się zatem o większy szacunek dla międzywojennej elegancji i wyborów finansowych ofiary napadu.
Za: „Tajny Detektyw” 49 i 50/1931 z 20 i 27 XII 1931; „Dzień Dobry” z 1 i 14 XI 1931; „Express Mazowiecki” z 18 XII 1931; „Express Poranny” z 14 XI i 18 XII 1931; „Kurjer Czerwony” z 17 XII 1931; „Kurjer Polski” z 19 XI i 18 XII 1931; „Kurjer Warszawski” z 14 XI i 17 XII 1931.
[1] A raczej numery, bowiem okładka (1934/32) i materiał o znakomicie dobranym do treści filmu tytule Ścigamy oszusta (1934/2) pochodzą z dwóch różnych wydań.
[2] Byli to domownicy państwa Lińskich: Henryk Liński (właśc. Lichtensztejn) był dziennikarzem i tekściarzem, a jego żona – właścicielką domu mód. Zapewne tam właśnie szła Liebermanowa do modystki.
[3] Lombard wydawał pieniądze (część prawdziwej wartości przedmiotu) i wystawiał kwit z terminem płatności; w teorii zatem bandyta mógł – gdyby posiadał taką sumę – udać się do lombardu i wykupić za tysiąc złotych z drobnym procentem pierścień, który był wart kilka tysięcy.
[4] Jeśli pracowali metodycznie, to mieli pecha, bo Józefa Sikorska mieszkała pod numerem 48, ostatnim parzystym, na rogu Kruczej z Marszałkowską.
[5] Jako że sądy doraźne często skazywały na śmierć, liczono się z tym, że oskarżeni mogą zachowywać się desperacko, więc straż wyposażona była w długą broń z bagnetami.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.