Jacek Dehnel: Sekrety warszawskich wyścigów, część I: Złoty Arnold
Jacek Dehnel tworzy dla nas kronikę kryminalną przedwojennej Warszawy. Tym razem przypomina skandale na wyścigach konnych, które budziły takie emocje, jak dzisiaj.
Tętent kopyt, na trybunach ekscytacja, pokrzykiwanie, głośne piski, pohukiwania. Wreszcie jeden z koni dobiega do mety jako pierwszy – część widzów załamuje ręce, inni wiwatują i biegną do kasy po wygrane pieniądze, ktoś może opada na ławkę z cichym jękiem i upewnia się, że ma w kieszeni rewolwer, z którego niedługo wypali sobie w łeb, bo stracił resztkę pieniędzy, typując niewłaściwego konia.
Jedni stawiają dla kaprysu, bo podoba im się imię klaczy albo nazwisko dżokeja, inni grają systemem, jak w loterii. Jeszcze inni podchodzą do sprawy „naukowo”: śledzą uważnie wszystkie prasowe wzmianki o kondycji poszczególnych koni, o umiejętnościach jeźdźców, analizują, które zwierzę jest w pełni sił, które łatwo ulega kontuzjom. Są wreszcie i tacy, którzy kierują się podpowiedziami znawców, polecających – niekiedy za prowizją – „pewne fuksy”.
Wszystko to jednak opiera się na – skądinąd złudnym – przekonaniu, że gonitwa jest uczciwa: każdy z dżokejów stara się wygrać, a wszystkie konie mają równe szanse. Niestety, przedwojennymi warszawskimi wyścigami wstrząsnął niejeden skandal.
Pierwszą gonitwę konną w Warszawie planowano urządzić w 1841 roku
Kto dziś przygląda się ceglanemu gmachowi szpitala przy Nowowiejskiej 27, zdziwi się może, że skrzydło główne stoi równolegle do ulicy, ale tylne – pod kątem. To dlatego, że pod koniec XIX wieku, kiedy go wybudowano z przeznaczeniem na carskie koszary i przytułek dla żołnierskich dzieci, tylne skrzydło biegło wzdłuż krzywizny toru wyścigów konnych.
Po kongresie wiedeńskim, kiedy większość Księstwa Warszawskiego połączono z Rosją, rozległe tereny na południe od stolicy (za wałami Lubomirskiego, biegnącymi wzdłuż Polnej i Koszykowej) oddano armii. Było tam wszystko: koszary, cerkiew garnizonowa, poligon, plac musztry, sady i ogrody dostarczające wojsku pożywienia. Były wreszcie budynki stajni dla kawalerii, a nawet kilometrowy tor wyścigowy. I dlatego kiedy w roku 1841 postanowiono urządzić w Warszawie pierwszą gonitwę konną, miało to miejsce właśnie tam. Blisko pół wieku później, w roku 1887, wybudowano nowy, większy tor, którego kształt jest dziś zupełnie zatarty, jeśli nie liczyć wspomnianego skrzydła szpitala, stojącego wzdłuż jego północno-zachodniego łuku. Łuk przeciwny sięgał prawie do obecnego skweru Fogga. Trybuny z końca XIX wieku miały malownicze wieżyczki, a sponad nich wystawały monumentalne, sześcio-, siedmiopiętrowe kamienice przy Polnej, których zamożni lokatorzy mogli oglądać wyścigi z własnych balkonów.
W czasie wyścigów stosowano doping – konie pojono nawet szampanem
Doping jest stary jak wyścigi konne – w starożytnym Rzymie karą za podanie koniom pitnego miodu było ukrzyżowanie. Najstarszym środkiem dopingującym był bowiem alkohol (nic dziwnego, że kiedy polska nauka nabawiła się manii wymyślania rodzimych określeń, alkohol nazwano „wyskokiem” – dziś ślad tej nazwy przechował się tylko w rzadko używanym określeniu „napoje wyskokowe”). Na ziemiach polskich narzekano na doping1 już na początku XX wieku. W roku 1903 zamożny ziemianin Władysław Kleniewski ufundował wysokie nagrody za wykrycie szprycowania wierzchowców: tysiąc rubli srebrnych, jeśli winien był dżokej, dwa tysiące – jeśli trener lub kierownik stajni, cztery tysiące – jeśli właściciel konia. Informujący o tym „Kurjer Warszawski” pisał: „doping” tak rozwielmożnił się na torach, że konie prawidłowo trenowane pozbawione są prawie wszelkich szans, po czym dodawał, że znani hodowcy, jak ordynat Zamoyski i sławny śpiewak Jan Reszke, z tego właśnie powodu zamykają swoje stajnie wyścigowe.
Parę lat później „Słowo” wymieniało substancje, które podawano koniom. Były to niewielkie dawki narkotyków: morfiny czy kokainy. Stosowano również trucizny: arszenik, który miał zwiększać masę ciała i nadawać połysk sierści, oraz strychninę, która w niewielkich dawkach wyostrzała zmysły i pobudzała układ oddechowy. Może się to wydawać barbarzyństwem, ale zastrzyki ze strychniny… podawano również ludziom! Zwycięzca olimpijskiego maratonu w roku 1904, Thomas Hicks, otrzymał na trasie dużą szklankę brandy oraz zastrzyk siarczanu strychniny – i to nie jeden, ale dwa; ostatecznie padł tuż za linią mety i o mało nie umarł2.
Zwykle doping fabrykują w formie gałek – opisywało „Słowo” – mieszając orzech „Kola”, strychninę, arsen, morfium, alkohol i cukier w pewnych ścisłych ilościach i tworząc kulki wielkości śliwki, które krótko przed startem wtłaczają biegunowi w pysk tak, że kulkę połyka. Stosowano również elektryczne ostrogi: w czasie treningu dżokej, posługujący się nimi, jeździ z silną, galwaniczną baterją przypiętą do okoła bioder. Druty idące od niej sięgają w buty i kończą się w ostrogach, z których jedna jest naładowaną elektrycznie na + a druga na –. Skoro jeździec dostanie ostrogami boku konia, zwierzę odbiera silne uderzenie elektryczne. Oczywiście na torze nie wolno było używać tej aparatury, ale wytresowany w ten sposób koń tak czy owak spodziewał się kopnięcia prądem, więc pędził na złamanie karku.
„Tajny Detektyw” uzupełniał: najczęstszem i dosyć przyjemnem dla samego konia jest pojenie go szampanem. Kilka flaszek szampana i skutek niezawodny. Konie przyzwyczajają się bardzo do tego rozkosznego narkotyku i wytwarzają się wśród nich nałogowi alkoholicy. Oczywiście oprócz wspomagania własnego wierzchowca można było również atakować innego – na przykład dodając mu do paszy roztworu opium lub robiąc zastrzyk z innego osłabiającego środka. Nieraz przestępcy ci operują w sposób bardziej prosty i ordynarny, podcinając koniowi pęciny, albo przekupując dżokeja, ażeby wstrzymywał konia w decydujących chwilach wyścigu. Dlatego też właściciele stajni szczególnie strzegli swoich podopiecznych, wynajmując nieraz specjalnych detektywów, którzy, utrzymując stosunki z podziemnemi organizacjami dżokejskiemi, mogą udaremniać niejedną taka machinację.
Złoty Arnold, czyli Arnold Szwicer, został królem stołecznych bukmacherów
Jednym z najbardziej znanych macherów warszawskiego toru był Arnold Szwicer, wśród warszawskich birbantów nazywany Złotym Arnoldem, którego losy szczegółowo opisał „Tajny Detektyw”. Szwicer dorobił się wielkich pieniędzy podczas I wojny światowej jako dostawca wojskowy. W owym czasie zawarł znajomość ze znaną w Warszawie artystką operową, dla której porzucił dom i rodzinę. Za namową kochanki nabył stajnię wyścigową – która wkońcu doprowadziła go do ruiny. Ale wyścigi weszły mu w krew, nabrał też wiedzy, nawiązał kontakty z dżokejami i, zostawszy królem stołecznych bukmacherów, przesiadywał w kawiarence przy Polnej, zbijając majątek na ustawionych wyścigach. Kombinacje „Złotego Arnolda” były najrozmaitsze. Niekiedy puszczał pogłoskę o mającej nastąpić wygranej tego lub owego konia na „fuksa”. […] W istocie był to jednak zręczny trik, mający na celu odwrócenie uwagi od innego, wyznaczonego przez Arnolda i będących z nim w zmowie dżokejów, konia „na fuksa”.
W roku 1922 zmówił się z angielskim dżokejem, pracującym w stajni Henryka Towarnickiego (lwowskiego nafciarza i późniejszego posła na sejm). Dzięki dopingowi Szwicer ustawiał niebywałe fuksy. Kiedy jednak niespodzianki te stały się zbyt częste, wdrożono dyskretne śledztwo. Nieuczciwy dżokej zbiegł do Anglii, gdzie wybudował sobie wielki hotel i założył własną stajnię wyścigową3, stajnia Towarnickiego została zupełnie zrujnowana, a Złoty Arnold na wszelki wypadek wyjechał na pewien czas za granicę, czekając, aż skandal przycichnie.
Ale kiedy wrócił, oczywiście znów zabrał się do pracy.
Miał jednak pecha – pewnego wieczoru, w przeddzień derby, kiedy wszyscy już opuścili tereny wyścigów, zakradł się do jednej ze stajni, żeby naszykować doping. Traf chciał, że trener Adam Trzeciak, przypomniawszy sobie, że zostawił tam cenną papierośnicę, wrócił się, żeby ją zabrać – i przyuważył jakąś sylwetkę, wykradającą się przez otwarte drzwi. Zaintrygowany trener zaświecił elektryczną latarkę, lecz w tej chwili rozległ się strzał i Trzeciak, rażony kulą w piersi, zwalił się nieprzytomny na ziemię.
Rana nie okazała się śmiertelna, ktoś wezwał policję i pogotowie, które zabrało Trzeciaka do szpitala. Odzyskawszy przytomność, złożył zeznanie, w tym drobny szczegół, który okazał się dla śledztwa kluczowy: nieznany napastnik utykał na jedną nogę. W ten sposób policja dotarła do Szwicera.
„Złoty Arnold” skazany został za usiłowanie zabójstwa na cztery lata ciężkiego więzienia. Przebywając na wolności za kaucją, zbiegł zagranicę. Schwytano go po kilku latach i osadzono w więzieniu, gdzie w wieku 53 lat w samotnej celi zakończył swój zbrodniczy żywot. Jego ciało przesłano do instytutu anatomii.
Na warszawskich wyścigach regularnie dochodziło do oszustw i skandali
Jednak największy ze skandali na warszawskich wyścigach wybuchł jesienią 1932 roku. Towarzystwo Zachęty do Hodowli Koni od dawna wiedziało, że na torze źle się dzieje, wyścigi są ustawiane, ale nie udało się nikogo złapać za rękę. Wreszcie 26 października przed drugą gonitwą zauważono, że koń Koncert jest wyraźnie pobudzony. Wezwany weterynarz przy oględzinach wykrył na prawej stronie szyi pod grzywą obrzęk wielkości małej dłoni. Wskazywało to, że Koncertowi zrobiono podskórny zastrzyk. Konia wycofano – opisywał sprawę „Dobry Wieczór”. Siódmą gonitwę wygrała klacz La Sauzée – bukmacherzy i wytrawni gracze oczekiwali, że pierwsze na metę przyjdą raczej konie Wigor, Reeleg lub Jurna, i nie spodziewali się zwycięstwa mało znanej klaczy, więc za każde postawione na nią 10 złotych można było dostać aż 22,5 razy tyle. Okazało się, że wysokie pieniądze postawił na La Sauzée jej właściciel, z zawodu administrator domów, Jakub Rakower, który zbił na tej operacji kilkadziesiąt tysięcy. Ciekawym zbiegiem okoliczności był to również właściciel Koncerta.
Już tydzień później „Express Poranny” donosił, że Komisja Techniczna wyścigów wykryła oszustwo: właścicielowi klaczy Rakowerowi dożywotnio odebrano prawo prowadzenia stajni i wstępu na wyścigi, trenerowi jego koni – prawo zajmowania się rzemiosłem wyścigowem w ciągu dwóch lat, a dwóch dżokejów zdyskwalifikowano (na rok i dwa lata). Ale oprócz skutków regulaminowych były również poważniejsze skutki prawne – komisja zawiadomiła policję, która rozpoczęła drobiazgowe śledztwo.
Ale o tym w następnym odcinku.
Za: „Tajny Detektyw” 12/1931 z 5 IV 1931; „Express Poranny” z 1 XI 1932; „Kurjer Warszawski” z 15 IX 1903; „Słowo” z 27 IX 1909, „Express Poranny” z 1 XI 1932; Witold Pruski, Wyścigi i hodowla koni pełnej krwi arabskiej w Polsce w latach 1918-1939, 1980.
1 W ówczesnej prasie pojawia się pisownia „doping”, „dopping” a nawet „dooping” (podobnie jak „dżokej”, „żokej” i „żokiej”). „Tajny Detektyw” pouczał nawet (tyleż szczegółowo, co błędnie) mniej obytych: Nie każdy Czytelnik „jest w domu” słysząc to słowo angielskie. „Dopp” znaczy po angielsku podniecać, „dopping” znaczy podniecanie. Chodzi więc o podniecanie konia przed wyścigiem, ażeby wydobyć z niego jaknajwiększą szybkość. […] Oprócz „doppingu” istnieje jeszcze jego przeciwieństwo, mianowicie „doping” (przez jedno p). Wyraz ten podobny do poprzedniego oznacza „usypianie”. Co ciekawe, ta błędna pisownia przez dwa p trafiła nawet do słownika Doroszewskiego.
2 Zresztą do dziś strychninę zawierają pobudzające krople Cardiamid-Coffein.
3 „Tajny Detektyw” podaje jego nazwisko: Gill. Nie należy go jednak mylić z jednym z najsłynniejszych międzywojennych dżokejów, ulubieńcem warszawskiej publiczności, przezywanym „Gilakiem”. Edward Gill, syn angielskiego dżokeja i Francuzki, został sprowadzony przez ziemianina Eryka Kurnatowskiego z Rumunii w roku 1933 (a zatem dwa lata po ukazaniu się tego artykułu). Trzy lata później Kurnatowski sprowadził też jego ojca, Francisa.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.