„Szukamy Bahra!”, krzyczał nagłówek na okładce „Tajnego Detektywa”, którą niemal w całości zajmował kadr z jakiegoś filmu – stół do ruletki, przy nim krupier i obwieszona biżuterią staromodna dama w wielkim kapeluszu z piórami, nonszalancko wydmuchująca dym z papierosa, za nimi zafascynowane grą towarzystwo. Podtytuł głosił: „Oto środowisko, w którem Bahr żył i zapewne zginął”.
Jak na ulicę warszawskiego Śródmieścia Mokotowska miała sporo szczęścia – pomimo wojennych zniszczeń zachowało się tam wiele wspaniałych gmachów z przełomu XIX i XX wieku. Część z nich, utraciwszy po wojnie zdobione fasady, ostatnimi laty je odzyskała, innym ubyło szczytów lub przybyło nadbudów, ale nadal zachwycają – jak kamienica Tuskiera z ogromną figurą anioła czy kamienica Mroczkowskiego, zwana od zdobiących ją atlantów „Krakowiakami i Góralami”.
Niektóre z nich jednak bezpowrotnie przepadły, jak dom pod numerem 59. Ocalały z niego tylko oficyny, tymczasem najciekawszy był front: skrzyżowanie jakiegoś średniowiecznego zamczyska i włoskiego palazzo, architektoniczny bękart, który mógł się narodzić tylko w czasach rozhulanego eklektyzmu. Na skraju strzelista wieża, na środku wnęka z ostrołukiem, po bokach ażurowe, wykuszowe loggie na smukłych kolumienkach, zwieńczone balkonami, z których mogłaby machać księżniczka, a po bokach bramy – dwa wielkie żubry. No, żubry, taki pomysł.
Właśnie z tej bramy w chłodny wieczór jesienny, 19 października 1932 roku, wyszedł wysoki, barczysty starszy pan z twarzą przyozdobioną siwymi wąsami. Ruszył – najpewniej pod parasolem, bo dzień był deszczowy – na Nowy Świat, tam spędził godzinkę, po czym wrócił na Mokotowską, niecałych 300 metrów dalej, pod bramę kamienicy numer 73 (tam, gdzie ulica wpada na plac Trzech Krzyży – dom ten, kompletnie obłupany do żywej cegły, istnieje po dziś dzień, choć co to za istnienie). Przystanął i czekał.
Przed wojną Wacław Bahr był jednym z warszawskich specjalistów od nielegalnego hazardu
Wacław Bahr, ksywka „Rejent”[1] był jednym z głównych stołecznych specjalistów od nielegalnego hazardu. Nie bez racji nadano mu przydomek „króla potajemnej rulety” – pisał „Tajny Detektyw” – gdyż nie było w Warszawie potajemnej jaskini hazardu na większą skalę bez udziału Bahra. Sam nie zajmował się jednak graniem: organizował domy gry (za co ściągał procenty od wygranych, nierzadko po 10 tysięcy), bywał krupierem, a także uprawiał lichwę, pożyczając zgranym ofiarom hazardu na niebywałych lichwiarskich procentach pieniądze pod zastaw kosztowności. Znał ten interes i światek, siedział w nim głęboko i dbał o bezpieczeństwo.
Tak się złożyło, że poprzedniej nocy jeden z hazardzistów przegrał 200 złotych w organizowanej przez Bahra ruletce i zażądał połowy tej kwoty jako pożyczki. Bezskutecznie, bo to wbrew zasadom. Tego wieczoru gracze mieli się znów spotkać w zakonspirowanym mieszkaniu przy Mokotowskiej 73. Wacław Bahr uznał, że wczorajszy przegrany może chcieć się zemścić i nasłać policję. Grę przeniósł zatem do lokalu przy Nowym Świecie 50[2], pojawił się tam o siódmej, przez godzinę pełnił funkcję krupiera, po czym powiedział, że ma do załatwienia ważny interes.
Wówczas właśnie stanął na Mokotowskiej, żeby wyłapywać kolejnych wtajemniczonych i kierować ich pod bezpieczniejszy adres. O 20.20 dwóch zawróconych tak graczy zaproponowało, że odwiozą go taksówką do drugiego lokalu, ale odpowiedział im, że jeszcze na kogoś czeka. Przy tym nie jest jasne, czy chodziło mu o kogoś z pozostałych hazardzistów, czy może o osobę, z którą umówił się na spotkanie. Kiedy 10 minut później pod bramą zjawił się właściciel mieszkania, starszego pana już tam nie było. Rozpłynął się w powietrzu.
Wacław Bahr: Skąpiec, który obracał wielkim kapitałem
Sześćdziesięcioośmioletni Wacław Bahr był wdowcem, ojcem dwóch córek. W monumentalnej kamienicy pod żubrami zajmował ledwie niewielkie, jedno- lub dwupokojowe mieszkanko i w ogóle miał opinię straszliwego skąpca, który obraca ogromnymi kapitałami. „Tajny Detektyw” pisał, że był od dawna znany jako dziwak, który należał do wygasłej już niemal generacji charakterystycznych typów przedwojennej Warszawy. Znany dobrze we wszystkich tych starych kawiarniach warszawskich […], wysoki, o atletycznej niemal budowie, olbrzymich dłoniach i nieufnym spojrzeniu małych, chytrych oczu, był wielkim skąpcem, odnoszącym się z sentymentem tylko do tego, co przypominało mu dawną, minioną przeszłość.
Przedwojnie to oczywiście wówczas czasy carskie – Bahr dorobił się wtedy znacznych pieniędzy jako przedsiębiorca budowlany i wszedł w krąg przedwojennej galerji hulaków warszawskich, którym życie upływało na upojnych zabawach wśród kobiet, wina i śpiewu. Znane były eskapady nocne tych hulaków na ulicę Towarową, gdzie koncentrowały się wszystkie nocne domy zabawy i rozpusty… Miał talent do szulerki, w czym pomagały mu owe wielkie dłonie, pozwalające ukrywać część talii (była to w slangu karciarzy „wolta na kozła”). Z wiekiem się jednak „ustatkował”, zajął się lichwą i obsługą nielegalnego hazardu, był solidny i szanowany w tym środowisku. Spał do południa, potem spędzał czas w kawiarniach – gdzie z reguły jednak niczego nie konsumował ze skąpstwa – i w salach bilardowych kawiarni Lourse’a, gdzie załatwiał interesy, natomiast wieczory i noce przepędzał na organizowaniu gry.
Wacław Bahr nie rozstawał się z nabitym rewolwerem, portmonetką pełną klejnotów oraz jubilerską lupą
Policja, zawiadomiona o zaginięciu, zaczęła węszyć. Rozesłano depesze do policji w Wiedniu, Berlinie, Paryżu i Pradze, Londynie i Gdańsku. Brano pod uwagę różne hipotezy: samobójstwo, niezbyt jednak prawdopodobne, ucieczkę za granicę z powodu obaw przed wynikiem pewnego śledztwa, wreszcie morderstwo – czy to z powodów rabunkowych, czy z ręki dłużnika. Przeszukano metodycznie mieszkanie i skrytkę w jednym z warszawskich banków – ale na dwóch kontach miał raptem 200 i 18 złotych, sumy znikome, a słynnej kolekcji cennej biżuterii nie znaleziono.
Znalazł się za to świadek. Widział, jak pod kamienicę przy Mokotowskiej 73 zajechała taksówka. Według jednej wersji Bahr z walizeczką w ręku dosiadł się do pasażera, według innej – z taksówki wysiadło dwóch mężczyzn i zabrało go ze sobą, przyczem sędziwy lichwiarz próbował coś tłomaczyć, a nawet stawiać pewien opór.Panowało przekonanie, że w walizeczce miał pieniądze – jedni byli pewni, że na pożyczki dla graczy, bo zamierzał wrócić do ruletki przy Nowym Świecie, inni, że na zakup cennego klejnotu.
Bahr był z natury nadzwyczaj ostrożny i nieufny. Prasa podawała, że nie rozstawał się z trzema przedmiotami: nabitym rewolwerem, portmonetką pełną klejnotów, stanowiących zastawy za wysokie pożyczki (bywało, że miał tam brylanty wagi kilkudziesięciu karatów), oraz jubilerską lupą, która pomagała mu w wycenie drogich kamieni. Jeśli zatem został zabity, sprawcami zbrodni musiały być osoby z kół t. zw. „grajcarów”, czyli zawodowych graczy, ludzie dobrze mu znani.
Policja doszła do przekonania, że Wacława Bahra zabili szulerzy
Tymczasem prasa szalała, co chwilę pojawiały się informacje, że zagadka zaginięcia Bahra zaraz zostanie rozwikłana. Trop za tropem.
Ze skrawku listu znalezionego w mieszkaniu wynikało, że utrzymywał bliskie stosunki z pewną mieszkającą w Tallinie Rosjanką, Nadieżdą Ignatiew, która zresztą odwiedziła go na 10 dni przed zaginięciem. Dotarto do niej, dowiedziano się, że planowali spotkać się latem w uzdrowisku, ale ten trop niczego nie wyjaśnił. Ktoś widział go z piękną młodą kobietą w kawiarni w Tczewie – okazało się jednak, że to zmyślenie. Znaleziono zdjęcie, wykonane przez fotografa na parę dni przed feralną nocą, na którym Bahr spacerował w towarzystwie niezidentyfikowanego osobnika. W końcu do niego dotarto. Znów na próżno.
Jedne tytuły podawały, że w ostatnich tygodniach wypytywał znajomych, czy można dostać większą sumę za ujawnienie władzom dużej afery szpiegowskiej. Pisano też, że dopiero co pozaciągał wysokie pożyczki u znajomych, być może pragnąc zainwestować w jakiś grubszy interes, a na parę dni przed zaginięciem pewien klient powierzył mu weksle na 50 tys. złotych. Przypominano również słynną sprawę z roku 1918, kiedy to hazardzista Jakub Łabędź przepadł dokładnie spod tej samej kamienicy przy Mokotowskiej 73, po czym w całym mieście znajdowano kawałki jego poćwiartowanego ciała.
W połowie listopada pisano już, że morderstwo nie ulega wątpliwości, aż tu nagle pod koniec miesiąca gruchnęła wieść: Bahr żyje i ma się względnie dobrze. Taksówka, która zabrała go z Mokotowskiej, była autem policji, która zwinęła go i osadziła w areszcie, zatajając ten fakt ze względu na dobro śledztwa. Jednak była to kaczka dziennikarska i władze więzienia na Dzielnej zdementowały tę informację.
W miarę upływu czasu policja doszła do przekonania, że zabili go co najmniej trzej szulerzy, którzy wywieźli go za miasto, obrabowali (łup szacowano na 50 tys. złotych w gotówce i precjozach), zamordowali i ciało wrzucili do Wisły – w przeciwnym razie zostałoby gdzieś znalezione po dwóch czy trzech tygodniach.
Czy Wacław Bahr sfingował własną śmierć, żeby uniknąć konsekwencji swoich czynów?
Tymczasem śmierć w Wiśle nie była wcale zaskakująca. W ciągu kilku miesięcy zaginął Edward Simon, współwłaściciel słynnej restauracji przy Krakowskim Przedmieściu „Simon i Stecki”, potem Bahr, wreszcie znany właściciel firmy dystrybuującej filmy „Tempofilm”, Maurycy (właściwie: Mowsza-Henoch) Lindenbaum. Wszystkie te sprawy wiązano z rzeką.
O Lindenbaumie plotkowano, że zaplątał się w aferę romantyczną i wyjechał z kraju, ale w rzeczywistości popadł w długi i popełnił samobójstwo, skacząc do Wisły. W marcu 1934 roku przy moście Kierbedzia zauważono dryfujące w nurcie zwłoki w stanie daleko posuniętego rozkładu. Dentysta Lindenbauma zidentyfikował je po złotych zębach.
O Simonie także spekulowano, że skoczył z mostu Poniatowskiego z powodu długów, ale nikt nie zauważył desperackiego skoku, choć musiał się wydarzyć w godzinach szczytu. Wprawdzie pojawił się świadek, który miał to zauważyć z odległości kilkudziesięciu metrów, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności był to wieloletni pracownik restauracji Simona. Zaginionego widziano ponoć w Budapeszcie i Paryżu, a jego ciała nigdy nie odnaleziono.
Również o Bahrze pisano, że być może ukrywa się w Gdańsku czy ogólniej poza granicami Polski, podawano nawet całe listy „żywych trupów”, czyli ludzi, którzy sfingowali swoją śmierć, często przez utonięcie, żeby uniknąć opresji.
Zresztą uważny czytelnik międzywojennej prasy warszawskiej może zauważyć, że Wacław Bahr materializował się od czasu do czasu, jak gdyby nigdy nic, w stołecznej kronice kryminalnej – tu gazety informowały o jego zaginięciu, tu – że przyłapano go na nielegalnej bukmacherce, a to w garażu przy Marszałkowskiej, a to w mieszkaniu przy Nowogrodzkiej[3]. Wydawało się, jakby faktycznie prowadził podwójne życie denata-topielca i wytrawnego hazardzisty. Był to jednak, dziwnym zbiegiem okoliczności, zupełnie inny człowiek o tym samym imieniu i – rzadkim przecież – nazwisku, który trudnił się podobnym zajęciem.
Zaginięcie „króla rulety” pozostaje niewyjaśnione do dzisiaj
Ale oto 17 października 1933 roku, a zatem w rok po zaginięciu Bahra, podano, że zagadka wreszcie została rozwiązana: w południe wyrzuciła Wisła w pobliżu mostu Kierbedzia – jak podawał „Kurjer Polski” – zwłoki mężczyzny w stanie rozkładu. Tak głębokiego, że od korpusu odpadły ręce i głowa, a na ciele pozostały tylko zbutwiałe buty i skarpetki.
Zaalarmowana prasowymi notkami rodzina pobiegła do prosektorium na Oczki i tam dwie osoby zidentyfikowały Wacława po tych właśnie częściach garderoby, bo – jak podał „Kurjer Polski” – nosił latem czy zimą wełniane – grube skarpetki, takie same jakie miał na nogach wyłowiony topielec oraz sznurowane kamasze z gumowemi obcasami – takie same zdjęła policja z nóg topielca. Jednak eksperci medycyny sądowej, którzy poddali ciało sekcji, orzekli, że zmarły musiał mieć około 160 cm wzrostu, był zatem znacznie niższy od Bahra (180 cm), obuwie zaś, po którym rodzina miała rozpoznać lichwiarza, było wykonane tandetnie, w obcasach na śrubach wkręcone były gumy, natomiast jedna ze skarpetek była wykonana ręcznie z grubej bawełny. Wreszcie denat musiał przebywać w wodzie około półtora roku, zatem utonął, kiedy Wacław Bahr miał się jeszcze kwitnąco.
To oczywiście prasie w niczym nie przeszkodziło – ten sam „Kurjer Polski” cztery dni później ekscytował się kolejnym topielcem, że to może Bahr. Na próżno – pod koniec marca 1934 roku prokuratura umorzyła śledztwo, uznając zniknięcie „króla rulety” za niewyjaśnione. I takim pozostaje ono po dziś dzień.
Za: „Tajny Detektyw” nr 45 i 46/1932 z 6 i 13 XI 1932, „Dobry Wieczór” z 28 XI 1932, 14 III 1934 i 1 I 1935, „Dzień Dobry” z 27 X1932, 23 V 1934, „Express Kaliski” z 25 V 1932, „Express Mazowiecki” z 29 i 30 X 1932, „Express Poranny” z 28 X i 29 XI 1932, 14 III 1933, „Kurjer Polski” z 28 XI 1932 oraz 17, 18 i 21 X 1933 i 27 III 1934, „Kurjer Poranny” z 1 XI 1932 i 27 III 1934, „Wieczór Warszawski” z 25 V, 27 X oraz 1, 15 i 28 XI 1932, 13 VIII 1933, 27 III 1934.
[1] Stąd, że w Warszawie działał znany rejent, noszący to samo nazwisko.
[2] W podwórzu mieściło się tam zresztą kino – nomen omen – „Casino”. Według „Kurjera Polskiego” spotkano się jednak pod numerem 37, w mieszkaniu felczera Kasy chorych, z kolei „Wieczór Warszawski” podaje, że felczer był właścicielem lokalu przy Mokotowskiej 73. Nic pewnego.
[3] W pierwszym dniu 1935 roku „Dobry Wieczór” donosił, że skazano go na 4 tygodnie bezwzględnego więzienia i 650 zł grzywny.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.