Znaleziono 0 artykułów
02.08.2024

Jacek Dehnel: Życie i śmierć bandytów Zielińskich, część II: Kronika zapowiedzianej śmierci

02.08.2024
„Echo Warszawskie”, Policja tropiąca Zielińskiego

Trzęsący przedwojenną Wolą Wiktor Zieliński przez kilka miesięcy umykał policji, grając funkcjonariuszom na nosie. Ale nieszczęśni ci, którzy go spotkali, bo bandyta rękę miał szybką, a strzał celny. Pisarz i tłumacz Jacek Dehnel tworzy dla nas kronikę kryminalną Warszawy.

Od 17 lipca, kiedy Wiktor Zieliński po raz pierwszy postrzelił policjanta, do 17 października, kiedy zginął, przeszyty kulami, minęły równo cztery miesiące, w trakcie których stał się dla Warszawy tym, kim parę lat później stanie się w zbiorowej pamięci amerykańskiej John Dillinger: z jednej strony budzącym postrach mordercą, z drugiej – niemalże magikiem, który potrafi ograć całą policję.

Prasa podawała, że dzwonił na przykład na policję i do redakcji dziennika, by oświadczyć: Jestem poszukiwany bandyta, Wiktor Zieliński. Posądzają mnie coraz o nowe zbrodnie: o napad na Rakowcu, o zabójstwo na placu Prezesa. To kłamstwo. Tem bardziej muszę się ukrywać przed policją i nie dam się złapać. Gotów jestem dać 500 zł, jeśli dosięgną mnie w ciągu tygodnia. Policja, ustaliwszy, że ktoś dzwoni ze składu desek Górmana przy Wolskiej 301, będącego znaną przestępczą kryjówką, popędziła na miejsce w sile ośmiu funkcjonariuszy. Zastano drzwi składu otwarte – ciągnął „Express Poranny” – nie znaleziono jednak ani bandyty, ani jego śladów. Zarządzono wyszukanie właściciela składu i przeszukano w ciągu nocy wszystkie meliny złodziejskie w tej dzielnicy – bez wyniku jednak. Czy była to sprytna mistyfikacja, czy nowe wymknięcie się bandyty z rąk osaczającej go policji, pozostaje tajemnicą, nad którą głowią się najtęższe głowy policji.

To środek lata, łatwo się ukrywać i łatwo opędzić życiowe potrzeby drobnymi kradzieżami. Zieliński dobiera sobie kompanów, z którymi od czasu do czasu urządza napady, zadawalając się niewielkim łupem, byle mieć na wódkę i opłacenie „meliny”. Na przykład rzucili się na pewnego urzędnika ministerialnego rodem z Ciechanowa, który nad ranem wracał od znajomych przez Targówek, przetrzepali mu kieszenie, ukradli 20 złotych, a jego ujęli za ręce i nogi, rozbujali i wrzucili do głębokiego rowu

Czasem szli na większe roboty: dowiedzieli się, że rok wcześniej pewien stróż rozmawiał na chrzcinach z bratem i ten zaproponował mu kupno młyna za pięć tysięcy. Więc teraz ruszyli na Mariańską 3, wdarli się we czterech do mieszkania biednego Michała Jałowca, sterroryzowali rewolwerami całą jego rodzinę – żonę i pięcioro dzieci – po czym zażądali kasy. Stróż takich pieniędzy w życiu na oczy nie widział, a plądrowanie mieszkania przyniosło raptem – jak wyszczególnił „Kurjer Czerwony” – sto dwadzieścia parę złotych, 3 zegarki, korale, złoty krzyżyk, garnitur i palto-jesionkę. W środku plądrowania, koło drugiej w nocy, rozległ się dzwonek: to wracał do domu spóźniony lokator. Bandyci zarządzili ciszę, wysłali stróża, żeby jak gdyby nigdy nic otworzył bramę, po czym zabrali mu nawet otrzymaną za fatygę złotówkę. 

Stamtąd ruszyli na Sadurki – opuszczone glinianki, znane policji miejsce schadzek wszelkich mętów Warszawy. Puściło się za nimi kilku patrolujących okolicę policjantów: posterunkowy Józef Olak, Kiljański i Kantorowski, ale zaledwie weszli w mrok groźnego terenu, z za składu węgla, który się tam mieści, gruchnęło kilka rewolwerowych salw. Strzelanina trwała przez kilka minut, bandyci się wycofali (jeden był ranny, bo obok porzuconej jesionki stróża znaleziono zakrwawioną chustkę), ale posterunkowy Olak zginął na miejscu, osierocając ośmioletnią córeczkę i dziewięciomiesięcznego synka.

Nieuchwytny Wiktor Zieliński wystawia policję na pośmiewisko

Na początku sierpnia ktoś doniósł, że Zieliński ukrywa się w Budach za Powązkami; osaczyło go czterech wywiadowców, on jednak wycofał się z kryjówki, gęsto się ostrzeliwując, i znikł bez śladu. 

Gazety coraz bardziej zaczynały kpić z nieudolności policji: gdy Zieliński grasuje na Woli – pisało „Echo Warszawskie” – wtedy odbywa się obława w Mokotowie, kiedyindziej znów sam (!) pan Komisarz Rządu gen. Sławoj Składkowski penetruje spelunki Powązek, gdy nieuchwytny Zieliński napada kogoś pod Celestynowem. Czasem faktycznie dochodziło do sytuacji kuriozalnych: na rogu Staszica z Górczewską policjanci, próbując zatrzymać Zielińskiego, ostrzelali – na szczęście niecelnie – przechodnia, który nie zatrzymał się na wezwanie „Stój, ręce do góry”. Kiedy go wreszcie dogonili, okazało się, że przechodzień był urlopowanym posterunkowym oddziału konnego, który wziął ich za bandytów, wyjął rewolwer i chciał odpowiedzieć ogniem, ale broń – na szczęście – się zacięła. 

Gazety odnotowywały opowiadane na ulicach dowcipy o słynnym bandycie (w których przewijała się głównie kwestia wyznaczonej za jego ujawnienie ogromna nagroda w wysokości 2 tysięcy złotych), anegdotki o jego spotkaniach z wystraszonymi chłopami czy szmoncesy o podszywających się pod niego Żydach. 

Na mieście pojawili się bowiem uzurpatorzy. Różni kawalarze wydzwaniali na policję, podszywając się pod poszukiwanego, i mówili na przykład: Mówi Zieliński! To nie ja zabiłem policjanta na Woli! Jak mnie pan złapie, to dostanie pan 2 tysiące złotych i kupi sobie sklepik. Sklepikarka z Kruczej dostała liścik, rzekomo od słynnego przestępcy, w którym żądał od niej, żeby zostawiła w ogródku kopertę z okupem w wysokości 100 złotych (właściciele magazynu konfekcji „Bracia Zander” dostali żądanie dziesięciokrotnie wyższe). 

W przestępczości Zieliński był sensacją sezonu.

Uciekając przed policją, bandyta Zieliński nie żałuje kul

A on tymczasem czaił się gdzieś w mieście, ponoć na terenie wolskich cegielni, rekrutował nowych członków bandy – ale w miarę jak pierścień się zaciskał, coraz częściej myślał o wypuszczeniu się poza Warszawę. Jak wielu „chłopaków z Woli” był warszawiakiem w pierwszym pokoleniu – jeszcze jego dziadkowie mieli spore, 29-morgowe gospodarstwo we wsi Suchodół pod Tarczynem2. Ruszył teraz – z częścią ludzi, Marianem Stasiewiczem i Władysławem Łukawskim „Rudym Jankiem” – w swoje strony. Planowali napaść na jeden z okolicznych dworów.

„Express Poranny”, Ranny Stasiewicz

25 września zanocowali we wsi Kadłubek pod Błotnicą na stryszku w chacie u kobiety, narajonej im przez członków bandy. Pech chciał, że właśnie tam nazajutrz wybrał się patrol dwóch funkcjonariuszy, poszukujących świń skradzionych przez dwóch braci świniokradów. Jeden z policjantów, nie dowierzając gospodyni, że nikogo innego w chacie nie ma, wszedł na górę, włączył latarkę, ujrzał trzech śpiących facetów i krzyknął: „Ręce do góry”. Poznał Zielińskiego, kazał mu pójść ze sobą, ale ten mruknął tylko: Nie bój się pan, zaraz idę, tylko buty wezmę. W rzeczywistości sięgnął jednak po rewolwer, kilka razy wystrzelił – i posterunkowy runął na ziemię; kula trafiła w szyję i wyszła przez policzek. Mimo to policjant próbował odpowiedzieć ogniem, ale zbóje, boso i bez kurtek, zbiegli po drabinie i prysnęli, ścigani kulami drugiego policjanta, na łąkę, dopadli jednego z 7 pasących się tam koni, wskoczyli na oklep we dwójkę i popędzili w stronę lasu. We dwójkę, bo Stasiewicz, ranny w nogę, padł na podwórzu gospodarstwa i został od razu zaaresztowany.

„Kurjer Poranny”, Postrzelony policjant Grzybowski

Wieczorem Zieliński z pozostałym kompanem zdążyli jeszcze ograbić z ubrań dwóch wiejskich nauczycieli i ruszyli w poszukiwaniu kolejnej kryjówki. Przeprawili się przez Pilicę i zaczęli się przedzierać na północ, do chaty kuzynki Wiktora w lesie pod Skułami. Byli coraz bardziej wykończeni – najlepszy dowód, że poprzedniej nocy zasnęli wieczorem, a wspomniany patrol znalazł ich koło drugiej po południu, wciąż pogrążonych we śnie. Ukrywanie się na wsi miało swoje dobre strony – ludzie na sam dźwięk nazwiska „Zieliński” padali na kolana, oddawali im konie, przynosili jedzenie – ale trudniej było się tam zaszyć niż w zanonimizowanym mieście. Wiktor był ranny w rękę, w dodatku klął na przyciasne buty nauczyciela.

W Warszawie na Wolskiej i Sieradzkiej wystawiono specjalne posterunki wypatrujące Zielińskiego, w terenie poszukiwało go kilkuset policjantów – jak wymieniał „Express Poranny”, było to 23 wywiadowców, 48 posterunkowych ze szkoły policyjnej i rezerwy, 300 posterunkowych z powiatów i 70 posterunkowych z inspekcji warszawskiej – mających do dyspozycji dwa autobusy, samochód pościgowy i tak dalej. Rewidowano wszystkie samochody, wozy, pociągi, sprawdzano przechodniów. 

29 września o piątej rano sztab obławy, stacjonujący w Tarczynie, dowiedział się o kryjówce bandyty – na miejsce pognał wspomniany „pościgowy” ford. „Pognał” to jednak pewna przesada: dwadzieścia dwa kilometry pokonywał przez kilka godzin, co rusz psując się i stając, tak że funkcjonariuszy na miejsce dowiózł ostatecznie samochód redakcji „Expressu Porannego”, ale tam poszukiwanego już nie było. Do Grójca policja wracała powoli, ciągnąc „pościgowego” forda na łańcuchu. 

„Kurjer Poranny”, Postrzelony gospodarz Feliksiak

Zieliński z „Rudym Jankiem” ruszyli w stronę Piaseczna, na Warszawę. Po drodze spotkali gospodarza Feliksiaka, któremu zabrali 70 złotych3 i postrzelili go w brzuch (zmarł po paru dniach w szpitalu), potem dziewiętnastoletniego Szlomę Porowera, któremu zabrali 120 złotych i zranili go w obojczyk. Wreszcie dotarli do stacji Głosków i o 7.30 rano w ostatnim momencie przed odjazdem kolejki grójeckiej wskoczyli na platformę pierwszego wagonu – ale tam natknął się na nich posterunkowy Szmigielski. Kiedy zażądał okazania papierów, sięgnęli do kieszeni, ale wyciągnęli nie dokumenty, tylko rewolwery i zabili go na miejscu. Zaraz potem wyskoczyli z pędzącego pociągu i pobiegli w stronę lasu; najpierw byli ostrzeliwani – wśród ogólnej paniki pasażerów – przez resztę policjantów z pociągu, a potem ścigani przez nich bryczką. Wreszcie przeprawili się przez mokradła do kępy olszyny. Doszło tam do regularnej bitwy, w której z obu stron oddano ponad sto strzałów, po czym nagle wszystko ucichło: obaj ścigani zniknęli w zaroślach i zgubili pogoń. 

Tam się rozdzielili. „Rudy Janek” jeszcze tego samego dnia został zatrzymany przez patrol pod wsią, Zieliński miał więcej fartu: wprawdzie w Łazach policjant Grabowski nakrył go, kiedy gasił pragnienie butelką kwasu w miejscowym sklepiku, ale udało mu się go zastrzelić, zmylić pogoń i przebić się do Warszawy.

Wycieczka na prowincję zakończyła się zatem dla Zielińskiego utratą obu kompanów oraz kilkoma dodatkowymi aresztowaniami: chłopki, która przyjęła go w Kadłubku, jej braci, którzy ją naraili, kuzynostwa, które dało mu schronienie w Skułach, a także kolejnych członków bandy: dwóch braci Krzaków, warszawskiej kucharki i jej trzech kochanków. 

„Express Poranny”, Chata Wittow

Ale główny bandyta, śmiertelnie wykończony, pozostawał wciąż na wolności i przysięgał sobie, że żywcem go nie wezmą.

Za: „Echo Warszawskie” z 10, 14, 29 IX i 4 XI 1926, „Express Poranny” z 19 VII, 2 VIII, 4, 28-30 IX, 1 i 2 X, 4 XI 1926 „Kurjer Czerwony” z 2 i 30 IX oraz 4 XI 1926, „Kurjer Poranny” z 28 i 30 IX 1926, „Kurjer Warszawski” z 30 IX i 7 X 1926; książka adresowa „Cała Warszawa” z 1930


Gazeta podaje błędnie „Gormana” i adres pod numerem 24, ale książka adresowa to prostuje. Izrael Górman mieszkał przy Przyokopowej 51, a skład prowadził w niskim, parterowym domku przy Wolskiej 30. Pod numerem 24 był za to kolejny wielki plac Woli, tak zwany „plac Budla” lub „Budlak”, gdzie prowadzono targowisko i gdzie, podobnie jak na Kercelaku, dochodziło do licznych burd i wymuszeń.

2
Zresztą Wiktor równolegle z uciekaniem przed policją procesował się – oczywiście przez adwokata – z rodziną o spadek, w którym miały mu przypaść cztery morgi. 


A także zegarek, rewolwer, zapasowy magazynek i buty – widocznie bardziej pasujące na Zielińskiego niż te skradzione nauczycielowi. 

Jacek Dehnel
  1. Styl życia
  2. Społeczeństwo
  3. Jacek Dehnel: Życie i śmierć bandytów Zielińskich, część II: Kronika zapowiedzianej śmierci
Proszę czekać..
Zamknij