Jacek Dehnel: Życie i śmierć bandytów Zielińskich, część IV: Strzelanina przy placu Nędzy
Jak skończył ostatni z Zielińskich, rodu najsłynniejszych bandytów międzywojnia? Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy.
W dzień po wielkiej akcji na Przyokopowej, kiedy ranni leżeli już na Pawiaku, ruszyły tam Siergiejewowa, właścicielka składu wódki, i jej córka, żeby dokonać identyfikacji bandytów. Córka musiała widać wrócić wcześniej, bo kiedy koło czwartej czy piątej po południu w mieszkaniu przy Towarowej 3 pojawił się tajemniczy gość, byli tam tylko ona i jej brat Mikołaj.
Przybyły, wyjąwszy gazetę i wskazawszy fotografję zabitego bandyty Zielińskiego, zwrócił się do obecnych z wyzywającym pytaniem:
– Więc wy mówicie, że ten człowiek zrobił u was napad?
– My nic nie wiemy – odrzekli oboje. – Kto pan jest? Czego pan chce od nas?
– Ja jestem Hipolit Zieliński, brat nieboszczyka. Ja panu pokażę! – pogroził palcem Mikołajowi Siergiejewowi i nagle sięgnął ręką pod płaszcz.
Ale to była Wola, Zielińscy mieli swoją renomę, a Siergiejew miał swój rewolwer. Spodziewając się strzału, sam sięgnął do kieszeni, lecz nerwowo, więc rewolwer mu wypalił, na szczęście nikogo nie raniąc (choć zapewne rujnując spodnie). Tymczasem Hipolit, zmieszany, sięgnął ręką do innej kieszeni i wyjął stamtąd dokument, żeby się wylegitymować. Na odchodnym rzucił „Pamiętajcie!” i sobie poszedł. Za parę minut pojawił się kolejny facet, który udawał, że chce kupić wódkę, a kiedy mu odmówiono – była to bowiem niedziela – pogroził:
– Policzymy się jeszcze za Zielińskiego.
Siergiejew zgłosił to na policję i stąd aresztowanie Hipolita na pogrzebie jego brata, jedno z wielu zresztą. Musiał już do nich przywyknąć, był bowiem złodziejem z dużym dorobkiem. Co jakiś czas go przyskrzyniano, zwłaszcza w czasie, kiedy tak pilnie poszukiwano Wiktora. Przy okazji znajdowano przy nim jakieś wytrychy, łomy, latarki i inne narzędzia zawodowe.
Czasem mu się udawało – jak w lutym, kiedy okradziono skład skór Moszki Dębowskiego na Wolskiej, a Zieliński, idąc jak gdyby nigdy nic ulicą, wziął leżący na ziemi tobół ze zrabowanymi fantami i głośno gwizdnął na znak, że odebrał towar. Wtedy z bramy wyszedł policjant, który przyuważył tobół już wcześniej, i Zielińskiego przyskrzynił. Cóż z tego, skoro w sądzie dowodził, że znalazł się tam zupełnym przypadkiem? Sprawę umorzono, a „Express Poranny” opisał ją pod nagłówkiem Zamiast złodzieja – złapano Hipolita.
Czasem za to miał pecha. Pod koniec kwietnia wspólnie z teściem zorganizował napad na lokatora domu przy Złotej 20, gdzie teść był stróżem – rzecz po pierwsze niezgodna ze złodziejskim kodeksem, po drugie bardzo głupia. Ich ofiarą padł fryzjer Dawid Ajbeszyc, któremu narzucili na głowę marynarkę, próbując go przy okazji ogłuszyć. Cios był jednak za słaby, Ajbeszyc z marynarki się wyplątał, zaczął wołać pomocy. Bandyci w nogi, on pędzi za jednym z nich – biegnie po schodach, łapie go… a to znany mu dobrze stróż Wojtakowski. Hipolitowi udało się wbiec do tramwaju, ale widział to policjant, który ruszył za nim taksówką i niebawem go dopadł.
Zresztą trafiła kosa na kamień – parę lat później Wojtakowski postanowił przejść na emeryturę, od kandydata na swoje stanowisko pobrał znaczną sumę sześciu tysięcy złotych odstępnego i zamieszkał u córki. Jednak kiedy pewnego dnia sięgnął do kuferka, gdzie przechowywał pieniądze, okazało się, że wyparowały, podobnie zresztą jak sublokator. Czy sumę odzyskał – nie wiadomo, wiadomo natomiast, że niedaleko padło jabłko od jabłoni, bo jego córka (i żona Hipolita), również miała na boku różne robótki – w 1932 roku wpadła z piętnastoosobową grupą, która produkowała i rozprowadzała fałszywe dwuzłotówki[1]. Może zmusiła ją do tego sytuacja życiowa, bo była już wtedy wdową.
Otóż 24 września 1927 roku, tuż przed północą, na rogu Karolkowej i Krochmalnej, obok terenów fabryki Hennebergów, rozległo się, jeden po drugim, kilka wystrzałów. Nieliczni przechodnie przylgnęli do ścian domów, inni rzucili się do ucieczki – opisywał „Express Kaliski”. – Gdy nastała znów cisza dozorca jednej z kamienic podszedł do ciała, leżącego w rynsztoku pełnym krwi. Wezwana policja obszukała kieszenie denata i znalazła dokumenty na nazwisko Hipolita Zielińskiego, który niedawno odsiedział ostatni ze swoich wyroków i wrócił na Wolę, gdzie budował swoją pozycję. Jednak miał mniejszy do tego talent niż Wiktor, a może po prostu gorzej strzelał. Nie można tego powiedzieć o jego przeciwniku, który wpakował mu trzy kule w czaszkę.
Kuzyni Zielińskich również parali się przestępczym fachem
Tak zginął ostatni z braci Zielińskich, ale pozostali jeszcze kuzyni. Była to cała gromada przestępców o różnych umiejętnościach i dorobku, na ogół godnych jednak tylko drobnych gazetowych wzmianek. Na tym tle krótkim, ale jasnym światłem zabłysnął Maksymilian Zieliński.
Wszystko zaczęło się 14 czerwca 1934 roku około dziesiątej rano na drugim piętrze kamienicy przy Dzielnej 47A. Do drzwi obszernego, czteropokojowego mieszkania Benjamina Szucha, właściciela fabryki czekolady „Gospodarska” przy Bonifraterskiej, zadzwonili dwaj młodzi mężczyźni. Otworzyła im córka Benjamina, Leokadia Flormanowa, której przedstawili się jako kontrolerzy Ubezpieczalni Społecznej. W rzeczywistości byli to dwaj notowani bandyci: trzydziestoletni Maksymilian Zieliński i pochodzący z Ożarowa dwudziestodwuletni Marian Nowacki.
Jeden z przybyłych pozostał w przedpokoju, drugi zaś zapytał córkę Szucha, czy służąca jest meldowana. Otrzymawszy odpowiedź, że służąca odeszła i została wymeldowana 15 kwietnia, nieznajomy zażądał okazania kwitu. Po przeczytaniu go zwrócił Flormanowej, a następnie wyjął z teczki rewolwer i przyłożył do głowy kobiety. Teraz sprawy potoczyły się błyskawicznie – kiedy do pokoju wpadł ojciec Leokadii, jeden z chłopaków wypalił do niego, ale przestrzelił mu tylko ucho, po czym zaczął okładać go po głowie rączką rewolweru. Tymczasem w kuchni matka Leokadii, Idessa, słysząc krzyki, rzuciła w okno garnkiem, a brzęk lecącego na podwórka szkła zaalarmował dozorcę. Szuch natomiast, choć pokrwawiony, zebrał się w sobie, zerwał bandycie okulary i czapkę, a następnie porwał za klapy marynarki. Widząc, że napad się nie udał, bandyci rzucili się do ucieczki.
Tyle że mieli przeciwko sobie zaskakująco dużą grupę: kiedy zbiegali po schodach, zaalarmowana córka dozorcy biegła już w górę, a jej ojciec zamykał bramę. Oddał im klucze dopiero, kiedy przystawili mu do skroni lufę. Ale dzięki temu opóźnieniu dopędziła ich nieustraszona Flormanowa, która chwyciwszy jednego z nich za kołnierz, zalewała go potokiem obelg i nie puszczała do czekającej po drugiej stronie ulicy taksówki. Udało mu się oswobodzić dopiero, kiedy dźgnął ją nożem lub uderzył w głowę rączką rewolweru.
Wsiadłszy do taksówki, którą wcześniej przyjechali na Dzielną, Zieliński i Nowacki kazali się wieźć w kierunku rozległego cmentarza żydowskiego przy Okopowej, gdzie zamierzali prysnąć. Ruszyli więc przez Smoczą i Pawią, ale szybko musieli ich dopędzić – też zresztą taksówką, a nie radiowozem – funkcjonariusze z III Komisariatu przy Nowolipkach i wywiązała się regularna bitwa. Jeden bandyta strzelał z jednego pistoletu, drugi, jak rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu, z dwóch[2]. Pierwsza ucierpiała żona właściciela sklepu z wędlinami przy Pawiej 60, Melania Dąbrowska, która stała w witrynie zakładu i dostała postrzał w obie nogi. Kilkanaście metrów dalej kula trafiła w czoło przechodzącego ulicą kupca Chaima Elbluma, a przed samą Okopową – stojącego w oknie mieszkania elektrotechnika Chila Grünberga.
Kiedy tylko bandyci skręcili w Okopową, pojawił się za nimi konny policjant, a z przodu – kilku mundurowych z karabinami. Po lewej stronie mieli „plac Nędzy” (gdzie kiedyś Wiktor Zieliński urządził dintojrę) i dalej stadiony „Skry”, po prawej – ciąg kamienic i fabryczek. Wyskoczywszy z samochodu[3], pobiegli, ostrzeliwując się, do sieni kamienicy pod numerem 46. Być może znali wolskie podwórka równie dobrze, co niegdyś Wiktor Zieliński, i zamierzali przedrzeć się dalej, po skosie, na podwórko kamienicy przy Gęsiej 101, gdzie mieścił się zakład kamieniarski Józefa Brodatego. Jednak słysząc świszczące kule, zmienili plan: skręcili za wysoki parkan, wydzielający część podwórza, po czym wspięli się po stercie piasku do okna mieszkania na parterze i wybiwszy okna, wskoczyli do środka. Był to niewielki lokal, złożony z pokoiku z kuchnią, zajmowany przez Moszka Wajnsztadta[4], niegdyś właściciela sodowiarni, czyli sklepu z napojami, a wówczas talmudzisty, utrzymywanego przez syna, który prowadził restaurację na rogu z Gęsią. Wajnsztadt był akurat w domu modlitwy, ale w środku znajdowały się jego córka Fajga Łaja i żona Ruchla, a także niejaka Józefa Czerniewska, zupełnie przypadkowa osoba, która schroniła się w mieszkaniu Wajnsztadtów przed strzelaniną.
Bandyci sterroryzowali kobiety, po czym, zabarykadowawszy meblami drzwi i okno, odpierali ataki policjantów zarówno od strony klatki schodowej, jak i od podwórza, schronieni w kącie za zlewem, zasłonięci stołem i krzesłami. Wezwano więc posiłki: zjechały samochody, motocykle, oddział rezerwy konnej i wreszcie policji szturmowej pod dowództwem komendanta Szucha, a także funkcjonariusze śledczy ze słynnym komisarzem Przygodą na czele. Strzelcy obstawili mieszkanie z obu stron, a także dachy sąsiednich budynków, i rozpoczęli regularne oblężenie. Kiedy zaatakowali pojemnikami z gazem łzawiącym, bandyci krzyknęli, że się poddają, wyrzucili nawet przez okno jeden z rewolwerów; ale przerwę w ostrzale wykorzystali tylko do uszczelnienia drzwi i okien pierzynami i poduszkami, a na kolejne wezwania policji odpowiedzieli już strzałami. Walka, podczas której i Zieliński, i Nowacki otrzymali ciężkie rany, trwała ponad dwie godziny, aż komendant Szuch nakazał wyłamanie drzwi – oddział zbliżył się pod osłoną tarcz oraz pancerzy i wyrąbał płyciny drzwi. Według jednej z wersji bandyci zginęli od kul policyjnych, według innej – popełnili samobójstwo.
Wewnątrz leżała ciężko postrzelona w głowę i brzuch Wajnsztadtowa, a w małej komórce kryły się jej córka oraz Józefa Czerniewska, która podczas strzelaniny otrzymała ciężką ranę w czaszkę; pogotowie zabrało obie ranne do szpitala na Czystem[5], podobnie jak wcześniejsze ofiary strzelaniny na ulicach Woli.
Ostatni z bandytów Zielińskich, Maksymilian, i jego kompan leżeli na kuchennej podłodze w kałużach krwi. Na fotografiach z miejsca zdarzeń widać – w ostrym, czerwcowym słońcu, wpadającym przez wytłuczone okno – przewrócony taboret, kamionkowy garnek i duże, puste butle z syfonami, które musiały pochodzić z sodowiarni Moszka Wajnsztadta. Wygląda to, jakby do Drohobycza zjechał słynny fotograf zwłok nowojorskich gangsterów, Weegee (przyszedł zresztą na świat niedaleko, w Złoczowie), i zrobił zdjęcie beztroskich, pijanych sokiem malinowym strażaków z opowiadania Brunona Schulza.
Za: „Tajny Detektyw” 26/1934 z 24 VI 1934, „Dobry Wieczór” z 15 VI 1934, „Express Kaliski” z 3 V i 26 IX 1927 oraz 15 VI 1934, „Express Poranny” z 23 II, 9 IV i 18 X 1926, 10 V i 6 IX 1932 oraz 15 VI 1934; „Kurjer Polski” z 11 IX 1926; „Kurjer Poranny” z 24 IX 1927 i 16 VI 1934, „Kurjer Warszawski” 15 VI 1934 i 31 XII 1935; „Wiadomości Warszawskie” z 15 VII 1929; „Wieczór Warszawski” z 14-16 VI 1934; książka adresowa „Cała Warszawa” z 1930 roku.
[1] Szefem szajki był podejrzanie zamożny policjant, Adolf Bromberg, właściciel kamienicy przy Pańskiej 84 i fabryki drutu, w której urządził linię produkcyjną.
[2] Były to nagan i dwa brauningi kal. 7.
[3] Kierowca taksówki nr 852, Gerard Trzciński, popędził na Marymont i tam ją porzucił, co wzbudziło podejrzenia policji. Został zaaresztowany i poddany przesłuchaniom. Twierdził, że zorientował się, że jego pasażerowie to bandyci, dopiero kiedy wybiegli z domu przy Dzielnej i kazali jechać, przystawiwszy mu do głowy rewolwer – jak się zdaje, wypuszczono go na wolność.
[4] Pojawia się również jako Wajnsztok, jednak książka adresowa „Cała Warszawa” z 1930 roku podaje właściwe personalia jego syna, właściciela narożnej restauracji przy Gęsiej 105: Mendel Wajnsztadt.
[5] Według innych źródeł Czerniewska ukryła się przed strzałami na podwórku i tam dostała postrzał. Tak czy owak, zmarła w szpitalu nad ranem. Wajnsztadtowa natomiast przeżyła i w grudniu 1935 roku sądziła się z policją, żądając odszkodowania za zniszczone sprzęty i postrzał, ale sąd oddalił pozew, bo – jak pisał „Kurjer Warszawski” – policja działała w zakresie obowiązków i cywilnie nie odpowiada. Powódka zaapelowała, dowodząc, że postrzelono ją wówczas, kiedy bandyci popełnili już samobójstwo, a policja mimo to nadal strzelała. Prasa więcej o sprawie nie pisała, więc apelacja pewnie nie zakończyła się sukcesem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.