„Nie zrobię z ciebie gwiazdy, bo ty jesteś gwiazdą” - miał usłyszeć w młodości dziś 84-letni Al Pacino. Autobiografia „Sonny Boy” to refleksyjny zbiór wspomnień o spędzonym w Bronksie dzieciństwie, zawiłej ścieżce twórczej i ludziach spotkanych w trakcie przeszło sześćdziesięcioletniej kariery scenicznej.
– W Hollywood czasem najłatwiej coś osiągnąć, jeśli się tego nie chce – stwierdza Al Pacino na jednej ze stron swojej autobiografii „Sonny Boy”, która jest już dostępna na polskim rynku od połowy listopada (Wydawnictwo Agora). To zdanie można uznać za jego aktorskie credo. Aktor, który zasłynął z ról u Francisa Forda Coppoli, Sidneya Lumeta czy Briana De Palmy, przez całe życie zdawał się sabotować swój talent i karierę: nadużywając alkoholu, gardząc sławą i latami uciekając od jej konsekwencji. Z nowej autobiografii wyłania się obraz krnąbrnego, niesubordynowanego żywiołu, o którym menedżer Marty Bregman już w młodych latach miał powiedzieć: „Nie zrobię z ciebie gwiazdy, bo ty jesteś gwiazdą”. Pomimo braku ogłady publiczność pokochała go za artystyczną odwagę, przekonującą ekspresję i nieskrępowany styl gry, tak charakterystyczny, że doczekał się licznych parodii.
Bo jeśli kogoś można określić mianem żywej legendy, to właśnie Ala Pacino. Niewielu aktorów może pochwalić się tak pokaźną kolekcją oscarowych nominacji (w ciągu kariery zdobył ich aż osiem, z czego nagrodę Akademii otrzymał tylko za rolę w „Zapachu kobiety”), ale i Złotych Malin, do których nominowano go pięciokrotnie. Pacino łączy sprzeczności: od początku czuł, że scena to jego miejsce, ale jednocześnie nie znosił oglądać siebie na ekranie. Do dziś sztuka pozostaje dla niego niesłabnącym źródłem tożsamości, co stało się jego ocaleniem, ale i ograniczeniem w budowaniu trwałych relacji.
Sam tytuł autobiografii nawiązuje do piosenki Ala Johnsona, którą matka śpiewała aktorowi, gdy był jeszcze niemowlakiem. Na okładce czytamy, że „Pacino nie ma się już czego obawiać i co ukrywać”, co oczywiście można wziąć za obietnicę interesującej lektury, w której znany autor (wraz ze swoim sztabem redakcyjnym) z często autoironiczną szczerością opowiada o dzieciństwie spędzonym w Południowym Bronksie, nałogach, udanych i nieudanych filmach i twórczych marzeniach. Z drugiej strony, wiele spraw – jak związki z kobietami czy relacje z dziećmi – pozostaje tu niedopowiedzianych. Aktor od plotek woli skupić się na fachu: aktorskim rzemiośle, niesłabnącej miłości do twórczości Czechowa i Szekspira, wspomnieniu dawnych przyjaciół.
„Niegrzeczny synek” z Bronksu
Lee Strasberg, jedna z najważniejszych postaci w kuźni wybitnych aktorów Actors Studio i mentor Pacino, powiedział, że talent to „źdźbło trawy rosnące na betonie”. Szanse, że źdźbło talentu Ala wykiełkuje na jałowym gruncie Południowego Bronksu, były nikłe. A jednak udało się; przyszłej gwieździe „Życia Carlita” udało się wyrwać ponad ograniczenia gnębionej przestępczością, wielokulturowej dzielnicy.
Emigrantami, którzy łapali się tam rozmaitych zajęć, byli także rodzice jego matki. W ich niewielkim mieszkaniu przy alei Bryanta Pacino spędził większość dzieciństwa. Dziadek przybył do Stanów, mając cztery lata, z sycylijskiego miasteczka Corleone (ów fakt nabierze znaczenia, gdy aktor dostanie się do obsady „Ojca chrzestnego”) i pracował jako tynkarz. Babka w niczym nie przypominała stereotypowej Włoszki: miała blond włosy i niebieskie oczy. Była ekscentryczką, a jej postać podobno tak zafascynowała Diane Keaton, z którą na pewnym etapie życia spotykał się Pacino, że aż zapragnęła nakręcić o niej film dokumentalny.
Jego matka Rose była piękna, ale, jak twierdzi Pacino, krucha emocjonalnie. Przez większość życia pracowała w fabryce albo łapała się dorywczych prac. Miała za sobą próby samobójcze. Z ojcem aktora, Salvatorem, rozstała się, zanim chłopak skończył dwa lata. Mężczyzna nie angażował się w wychowanie syna, a po powrocie z wojny ułożył sobie życie w Kalifornii. „Tragedią mojej matki była bieda”, stwierdza Pacino. Nie potrafiła sobie z nią poradzić. Czytając wspomnienia gwiazdora, można odnieść wrażenie, że Rose Pacino była postacią tragiczną – pomimo przeciwności losu pragnęła zachować wrażliwość na świat i sztukę, dbając o kulturalne wykształcenie syna. To ona wzięła go do kina na seans „Straconego weekendu”, gdy miał niecałe pięć lat. Te pierwsze pokazy pozostawiły w nim wyraźny ślad; skoro w domu nie było telewizora, a zabawy w okolicy były niebezpieczne, długie godziny spędzał na rozmyślaniu o tym, co ujrzał na ekranie.
Pacino niejednokrotnie wraca myślami do grupy przyjaciół z Bronksu, z którymi spędził wiele formacyjnych chwil. Razem z Cliffym, Bruce’em i Peteyem całymi dniami grał w berka lub palanta, skakał po dachach kamienic lub dopuszczał się drobnych przestępstw. Tylko on dożył starości – pozostali zmarli młodo z powodu uzależnienia od heroiny. Artysta szuka powodów swojego ocalenia. Być może to zasługa matki, której udało się utrzymać go z dala od przemocy i narkotyków? Albo dziadka, który przekazał mu pasję do baseballa, pokazując alternatywny scenariusz? A może zawdzięcza to spotkanej w gimnazjum nauczycielce, która zachęciła go do aktorstwa?
Chłopak, któremu się udało
Początkowo występy sceniczne były dla Pacziego, jak nazywali go koledzy, okazją, „aby się powygłupiać” i uniknąć szkoły. Aktorstwo dawało mu swobodę, podobało mu się skupienie uwagi widzów. Zaczął uczęszczać do Liceum Sztuk Performatywnych na Manhattanie, które rzucił w wieku 16 lat, by pomagać matce. Dorabiał na rozmaite sposoby: bywał kurierem rowerowym, woźnym, kelnerem. W wieku 18 lat udało mu się dostać do szkoły aktorskiej Herbert Berghof Studio na Manhattanie, gdzie jednym z nauczycieli był Charles Laughton. Szybko stał się jednym z jego najlepszych przyjaciół.
Aby się utrzymać, po godzinach sprzątał sale studia i mył toalety w Living Theatre na Manhattanie razem z przyszłą gwiazdą „Czasu Apokalipsy”, Martinem Sheenem. Przesiadywał w bibliotekach lub barach tylko po to, aby się tam ogrzać. Chodząc po nowojorskich uliczkach, wytrwale trenował monologi Szekspira, które potem wykorzystywał na castingach. Nie chciał się uczyć: interesowało go wyłącznie zostanie artystą.
Pacino uznaje się za jednego z czołowych przedstawicieli osławionej Metody, którą wyniósł z edukacji w Actors Studio. Kiedy jednak mówiono mu, że jest aktorem „metodycznym”, nie do końca rozumiał, o co chodzi. Wierzył raczej, że jest „aktorem genetycznym”, bo występy przychodziły mu naturalnie, z łatwością. Jego styl, wpisujący się w założenia koncepcji Lee Strasberga, bazującej na pamięci emocjonalnej i głębokiej identyfikacji z odgrywaną postacią, rozwijał nowatorskie rozumienie aktorstwa Marlona Brando, Montgomery’ego Cliffa i Jamesa Deana, później zaś przez Paula Newmana czy Dustina Hoffmana.
Okno na wielki świat
Gdy Pacino miał 21 lat, otrzymał telefon, że matka zakrztusiła się pigułkami. Niedługo po niej odszedł także dziadek. Aktor przez wiele miesięcy nie mógł się otrząsnąć. Dużo pił, brał leki na uspokojenie, co pomagało mu ukoić ból i pustkę po stracie. Wspomina, że w tamtym okresie ocaliły go alkohol, przyjaciel Charlie Laughton i sztuki Czechowa.
Zaczął mieszkać w tanim pokoju w Village, a potem pracował jako dozorca budynku na Manhattanie. Coraz więcej występował: najpierw w teatrze dla dzieci, a potem w Actors Gallery w SoHo, gdzie, jak twierdzi, po raz pierwszy poczuł „potęgę ekspresji”, której zapragnął doświadczać już zawsze. Przełomowymi rolami okazały się dla niego występy w „The Indian Wants The Bronx” Israela Horowitza oraz rola narkomana w „Does a Tiger wear a Necktie”, za którą dostał Tony Award.
Jego kreację ulicznego punka w „The Indian…” dostrzegła Faye Dunaway, która poleciła go swojemu menedżerowi, Martinowi Bregmanowi. Mężczyzna, który – jak ocenił Pacino – z powodu swojej ogłady i bogactwa „miał w sobie coś z Gatsby’ego”, wziął go pod swoje skrzydła. – Przegapiłem Dustina Hoffmana. Drugi raz czegoś takiego nie zrobię – miał powiedzieć, gdy podpisywali kontrakt. Pomimo krótkich okresów zawodowej rozłąki Marty przez większość życia pozostawał prawą ręką aktora i jego bliskim przyjacielem (zmarł w 2018 roku).
Od sławy do izolacji
Choć za debiut ekranowy należałoby uznać komediodramat „Ja, Natalia" (1969) A. Martina Zweibacka, to tak naprawdę Pacino pierwszą poważna kreację stworzył w filmie „Narkomani” (1971) na podstawie scenariusza Johna Dunne’a i Joan Didion. W roli heroinisty dostrzegł go Francis Ford Coppola. Rolę Michaela Corleone w „Ojcu chrzestnym” zaoferował mu przez telefon. Pacino miał wrażenie, że śni: od początku czuł, że spotkało go niebywałe szczęście. Pomimo niechęci wytwórni Paramount Coppola pozostał wierny swojej intuicji, aby w roli najmłodszego syna tytułowego bohatera obsadzić właśnie nikomu nieznanego Ala.
Premiera pierwszej części trylogii o rodzie Corleone zmieniła wszystko. Po otrzymaniu nominacji do BAFTY i Złotego Globu Pacino stał się rozpoznawalny, zaczął zarabiać poważne pieniądze i otrzymywać oferty, w których mógł swobodnie przebierać. Odrzucał te, z którymi nie czuł więzi: jak rolę Hana Solo z „Gwiezdnych wojen”, a także propozycje Bergmana, Peckinpaha, Felliniego czy Bertolucciego. Za udział w filmie dostał swoją pierwszą nominację do Oscara, jednak nie pojawił się na gali, co zostało odebrane jako wyraz niechęci do branży i publiki, i przyczyniło się do przypisania mu etykiety aroganckiego snoba. Aktor twierdzi, że powód nieobecności wcale nie był związany z rzekomym obrażeniem się na Akademię: po prostu bardzo się bał i czuł skrępowanie, oglądając samego siebie na ekranie. Po latach wyznał, że udało mu się spędzić życie, ani razu nie oglądając „Ojca chrzestnego” w całości. Film zobaczył dopiero kilka lat temu, na pokazie z okazji 50-lecia produkcji.
Samotność na wysokościach
Sławę traktował podejrzliwie, przyszłość wiążąc raczej z pracą w teatrze. Miał jednak nosa do dobrych ról: zagrał obok Gene’a Hackmana w nagrodzonym Grand Prix w Cannes „Strachu na wróble”, a następnie w „Serpico” Lumeta, za którego dostał drugą nominację do Oscara. Tym razem pojawił się na ceremonii w Dolby Theatre, jednak przyjechał na nią z mokrymi włosami, odurzony valium, bez przygotowanej przemowy. Gdy ogłoszono, że główną nagrodę otrzymał Jack Lemmon, poczuł gigantyczną ulgę.
W kolejnych latach stworzył kilka wybitnych kreacji: oprócz rozwinięcia coraz bardziej wycofanej z życia postaci Michaela Corleone w „Ojcu chrzestnym II” wcielił się w kontrowersyjną postać Johna Wojtowicza w „Pieskim popołudniu” czy – w końcu – nieokiełznanego Tony’ego Montanę w „Człowieku z blizną”. Z filmem wiąże się pewna anegdota: Pacino wspomina, jak podczas kręcenia słynnej strzelaniny karabin maszynowy przykleił mu się do ręki, gdy chwycił gorącą lufę. Trafił na ostry dyżur i spędził dwa tygodnie w szpitalu. Resztę kultowej sceny stworzono już bez jego udziału.
Sam film został źle przyjęty przez krytykę i środowisko artystyczne. Pokochała go jednak publiczność, a w szczególności undergroundowa kultura raperów, którzy dostrzegli w historii kubańskiego emigranta wpisany w ich społeczność nadmiar. Film De Palmy z czasem zyskał miano kontrkulturowego klasyka. Udział w produkcji, jak pisze, go jednak „znokautował” i przyczynił się do porzucenia aktorstwa filmowego na prawie cztery lata. Sława stała się zbyt przytłaczająca, czuł się coraz bardziej samotny, miał poważne problemy z alkoholem. Pomogła terapia, na którą w najgorszych chwilach chodził nawet sześć razy w tygodniu.
Od milionera do… zera
Po kilkuletniej przerwie, którą spędził na pracy w teatrze, po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że stanął na skraju bankructwa. Nie potrafił zarządzać pieniędzmi i żył ponad stan. Równie słabo jak z budżetem radził sobie z kobietami. W autobiografii opowiada o nich zachowawczo: choć ma czwórkę dzieci (w tym jedno urodzone w 2023 roku, którego ojcem został w wieku 83 lat), a w ciągu życia spotykał się m.in. z Jill Clayburgh, Tuesday Weld, Diane Keaton czy Marthe Keller, to z żadną nie chciał stworzyć stałego związku. Po latach dostrzegł u siebie schemat, w którym praca zawsze znajdowała się na pierwszym miejscu. Jak pisze, w samej instytucji małżeństwa „nie widzi żadnych korzyści”.
W kryzysie pomogła mu Diane Keaton. Fakt, że musiał wrócić do pracy, przysłużył się jednak sztuce kinowej: zdaniem recenzenta „New York Timesa” lata 90. to dla niego rozkwit kariery, „gdy jego gigantyczne umiejętności, wulkaniczna charyzma i radosne pragnienie rozrywki magicznie się połączyły”. Stworzył wówczas kilka niezapomnianych ról: od nominowanego do Oscara szefa mafii w „Dicku Tracym“ (1990), przez kreację niewidomego podpułkownika w „Zapachu kobiety” (1993), po charyzmatycznego detektywa w „Gorączce” (1995) i szatana – szefa kancelarii prawniczej w „Adwokacie diabła” (1997). W ciągu ostatnich dwóch dekad rzadko zwalniał tempo – realizował liczne projekty teatralne na Off-Broadwayu, a w kinie można go było oglądać m.in w „Domu Gucci”, „Irlandczyku” czy „Pewnego razu… w Hollywood”. Aktor ze szczerością przyznaje, że ma na koncie też sporo słabszych projektów, które przyjął dla podreperowania budżetu, bo w pewnym wieku trudno już o dobre role i wysokie gaże.
Aktorstwo jako spacer po linie
Pierwiastek autorefleksyjny jest w „Sonny Boyu” bardzo silny. Trudno się oprzeć wrażeniu, że książka powstała z poczucia pewnego kresu. Tekst niosą sentyment i nostalgia: Pacino ma świadomość, że historie, które przez całe życie nosił w sobie, to jedyne wspomnienia, które pozostały po tamtym świecie i jego bliskich. Dopóki istnieją, dopóty ich doświadczenie miało sens.
Sam akt zapisu pozwala mu na dostrzeżenie nieoczywistych powiązań między wydarzeniami oraz, być może, wyciągnięcie z nich wniosków. Jest w tym coś przygnębiającego – szczególnie że po ciężkim przejściu COVID-19 w 2020 roku, w którym otarł się o śmierć, stwierdził, że po drugiej stronie niczego nie ma. Przeczuwa, że „coś już na niego czeka na jego starych śmieciach w Południowym Bronksie”, jakby dostrzegając za zakrętem nadchodzący koniec.
I nawet jeśli jego intuicja jest słuszna, to – przynajmniej aktorsko – ma zaklepane miejsce na parnasie Hollywood. W końcu, jak pisze, „pracował, jakby chodził po linie. Starał się. Ryzykował. Chciał latać i ponosił porażki. Chciał zderzać się ze ścianą, bo dopiero wtedy wiedział, że żyje”. Historia kina tych starań łatwo nie zapomni.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.