Jeśli ktoś myśli, że „biforek” czy „afterek” to wymysły współczesnych hulaków, jest w błędzie. W międzywojennej Warszawie szlak nocnych rozrywek zaczynał się w eleganckich restauracjach przy Krakowskim Przedmieściu, prowadził przez modne kawiarnie przy Mazowieckiej, zahaczał o dancing – jeden przy Wierzbowej, drugi przy Moniuszki, trzeci przy Nowym Świecie – by skończyć się bladym świtem w barze przy Rynkowej dla woźniców, handlarzy i tragarzy z pobliskiej Hali Mirowskiej.
„W Adrii w podziemiach jest Złoty Bar i Szampański Pawilon, kręci się unoszony w górę parkiet. Niedawno odbył się tam tradycyjny Bal Prasy, intelektualiści i korpus dyplomatyczny tańcowali do rana w takt jazzowych rytmów. Sama elita. Filmowano i mnie, jak tańczyłam. Właściciel Moszkowicz zawsze mnie tam wpuszcza i wielce honoruje – chwali się Zuza.
– To idziemy tam jako dwie brzydule? – żartujesz. – Tylko nie mam na tańce sukienki…
Zuza otwiera drzwi mahoniowej szafy pełnej strojów, prawie wszystkie są białe albo czarne.
– Widzisz, taka prosta z błyszczącej satyny na srebrnych ramiączkach. Do tego jakaś broszka, opaska we włosach”.
To poetka Zuzanna Ginczanka namawiała na nocne rozrywki przyjaciółkę Lusię Gelmont, która odwiedziła ją w Warszawie w 1936 roku. Zuzanna lubiła tańczyć. Co prawda nie każdy chciał być jej partnerem, bo była wysoka i na obcasach przewyższała niejednego kawalera. Do tego na obrotowym parkiecie trzeba było umieć tańczyć, niewprawni w tej sztuce czy ci, którzy zdążyli nadużyć wina lub szampana, łatwo tracili równowagę. Zachowało się zdjęcie Ginczanki z Adrii, jak tańczy z Samuelem Guzmanem – miała na sobie wspomnianą satynową sukienkę na srebrnych ramiączkach.
Adria należała do najbardziej luksusowych lokali w stolicy. Nie był to jedynie dancing, ale kompleks gastronomiczno-rozrywkowy, nad którego kształtem pracowało zacne grono architektów. Adrię zaplanowano w gmachu Włoskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Riunione Adriatica di Sicurtà, budynku projektu Edwarda Zachariasza Ebera przy ulicy Moniuszki 10 (dziś Moniuszki 8). Eberowi powierzono również artystyczne i techniczne urządzenie lokalu, a współpracowali z nim Jerzy Gelbard, Roman Sigalin, Grzegorz Sigalin i Edward Seydenbeutel.
Po sześciu miesiącach robót, 7 lutego 1931 roku, na budynku rozbłysnął pionowy szyld neonowy i wpuszczono pierwszych gości. (…)
Adria z miejsca stała się obowiązkowym lokalem na mapie nocnych rozrywek stolicy. Sala dancingowa obliczona została na 800 osób, cały kompleks na 1500, a jednak lepiej było zarezerwować stolik z wyprzedzeniem. Gości przyciągała też muzyka – regularnie koncertowała tam orkiestra taneczna Jerzego Petersburskiego i Artura Golda, a na scenie śpiewała Hanka Ordonówna. Przed Adrią to Oaza przy Wierzbowej 9 była najmodniejszym i najelegantszym lokalem. Też łączyła restaurację, kawiarnię, bar i salę dancingową. Wraz z otwarciem Adrii pewnie straciła ciut klienteli, choć stali bywalcy zawsze znaleźli czas, by pokazać się wszędzie tam, gdzie należało.
Do takich należał generał Bolesław Wieniawa--Długoszowski, adiutant marszałka Józefa Piłsudskiego – sybaryta, hulaka i kobieciarz, bohaterski legionista, dyplomata i człowiek dawniejszego honoru, o którym w Warszawie opowiadano niejedną anegdotę, dzięki czemu możemy lepiej poznać nocne życie przedwojennej elity.
Zwykle Wieniawa zaczynał marsz ku zabawie na eleganckim przyjęciu. A że nie potrafił odmawiać toastów, pił dużo. Mariusz Urbanek w książce „Wieniawa. Szwoleżer na Pegazie” opowiada: „Przed generałem formował się ogonek kelnerów, a każdy z kieliszkiem szampana, wina czy wódki w ręku. Wieniawa brał od każdego, popisując się umiejętnością trzymania w jednej ręce między palcami trzech kieliszków wódki. A to był dopiero początek. Potem zaczynała się wędrówka przez Ziemiańską, Oazę, Adrię, Bachusa, Simona i Steckiego, Narcyza i Hrabinę, by wreszcie szarym świtem wylądować w słynnej na całą Warszawę, choć dość podłej karczmie u Grubego Joska na Gnojnej (już od 1902 roku ulicy Rynkowej, choć dalej przez wszystkich zwanej Gnojną – przyp. aut.), gdzie gromadzili się warszawscy apasze i dawano najlepsze w mieście gęsie pipki”. Pipki to faszerowane ziemniakami i marchewką gęsie szyje, dobrze smażone. Rarytas, na Gnojnej podniesiony do rangi sztuki, mimo że elegancka Warszawa unikała karczmy mafiosa Joska.
W Ziemiańskiej przy ulicy Mazowieckiej 12 za kompanów Wieniawy robili literaci. Generał-birbant miał talent poetycki i lubił rozprawiać o poezji przy stoliku Skamandrytów z Antonim Słonimskim, Julianem Tuwimem, Jarosławem Iwaszkiewiczem, Janem Lechoniem czy Kazimierzem Wierzyńskim. Chadzał tam Witold Gombrowicz, który w tamtym czasie, jak sam pisał, do Skamandrytów na półpiętro nie zaglądał, bo jeszcze nie był z nimi na równej stopie. „Kawiarnia może stać się nałogiem, jak wódka. Dla prawdziwego bywalca nie pójść do kawiarni o oznaczonej godzinie to po prostu zachorować. Ja w krótkim czasie stałem się takim maniakiem, iż zawiesiłem na kołku wszystkie inne zajęcia wieczorowe, jak teatr, kino, życie towarzyskie” – napisał Gombrowicz we Wspomnieniach polskich.
Zuzanna Ginczanka uważała wizyty w Ziemiańskiej za lepsze od zajęć na uniwersytecie.
* Cały tekst przeczytasz w październikowo-listopadowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Kup tu: https://www.vogue.pl/prenumerata/dane?type=archiwalna&gift=0&startsubscriptionnumber=28&submit=Zamawiam
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.