Teraz, także za sprawą mediów społecznościowych, panuje moda, by wszystko robić razem, być power couple, czyli właściwie po prostu dwojgiem ludzi, którzy dobrze wyglądają razem na zdjęciach. Ale wspólne wyprawy rowerowe nie wystarczą, by zbudować związek – mówi psycholożka miłości Barbara Strójwąs, z którą rozmawiamy o tym, jak przetrwać w stałym związku. Ma, na szczęście, dobrą wiadomość: bycie długo razem, choć niełatwe – jest możliwe.
Dlaczego ludziom tak trudno odnaleźć się w stałych związkach?
Problemy zaczynają się przed, a nie po ślubie albo deklaracji, że chcemy trwać w stałym monogamicznym związku. Jesteśmy niecierpliwi, więc przeskakujemy pewne etapy. Jedziemy na wspólne wakacje po dwóch tygodniach związku, mieszkamy razem po miesiącu, bierzemy ślub po pół roku. To może wynikać z tego, że wiążemy się w późniejszym wieku, więc wydaje nam się, że nie mamy już czasu. Ale też z potrzeby załatwienia tej sprawy szybko. Zadaniowe podejście do życia w tym przypadku nie popłaca.
Skąd ta niecierpliwość?
To w dużej mierze wina komedii romantycznych. Ale nie tylko. O niezwykłych spotkaniach, miłościach od pierwszego wejrzenia słyszymy też od znajomych. I zastanawiamy się, dlaczego nas to jeszcze nie spotkało. Też chcemy tacy być. Oczekujemy intensywności. Po to, by wypełnić scenariusz, który dla siebie rozpisaliśmy.
A czego na początku związku brakuje?
Z mojej praktyki wynika, że ludzie zwyczajnie nie rozmawiają o problemach. Gdy zauważają dzielące ich różnice, zamiatają je pod dywan. Chwytają się tego, co ich łączy, a odwracają wzrok od tego, co dzieli. Teraz, także za sprawą mediów społecznościowych, panuje moda, by wszystko robić razem, być power couple, czyli właściwie po prostu dwojgiem ludzi, którzy dobrze wyglądają razem na zdjęciach. Niektórym do zbudowania związku wystarczy więc, że lubią wspólne wyprawy rowerowe. Tematów naprawdę fundamentalnych się nie podejmuje. Wiele par przed poważnymi deklaracjami nie rozmawia o tym, czy chcą mieć dzieci, jak będą dzielić się zobowiązaniami finansowymi i czy są wierzący. A przecież to rodzi kolejne problemy – co ze ślubem kościelnym, chrzczeniem dzieci, kredytami? Sygnały ostrzegawcze są ignorowane. Gdy pojawia się problem, okazuje się, że weszliśmy już w poważną relację.
To kwestia problemów z komunikacją?
Tak, nie zostaliśmy nauczeni bezpośredniego mówienia o emocjach. Na trudne tematy nie rozmawiamy, żeby nie było niemiło. Bo konfliktu należy unikać. A w ten sposób przecież tylko go eskalujemy. Wolimy wziąć kogoś na przetrzymanie w nadziei, że jakimś cudem zmieni zdanie.
Ale sami nie jesteśmy gotowi na kompromis?
Nie. A dlaczego mielibyśmy być? Jesteśmy egoistami. Nie chcemy się naginać. Coachingowe zapewnienia, że każdy może być każdym i można wszystko, są obłudne. Nie biorą pod uwagę oporu z drugiej strony.
Czyli sami się oszukujemy?
Z jednej strony – posiadamy mnóstwo narzędzi, by uczynić nasze życie pełnym, a z drugiej – mamy przecież plagę samotności. Nie tylko wśród singli. Ludzie czują się samotni, także będąc w relacjach. I tu znów można obwinić media społecznościowe. Próbując dopasować się do wymogów, pokazywać to, co trzeba pokazywać, łatwo zgubić istotę relacji. Ten odrealniony świat stanowi kontynuację komedii romantycznych: para budzi się, je tosty w lśniącej kuchni, a dzieci od rana ubrane są w kokardki. I potem, gdy przychodzi codzienność, przeżywamy zawód. Przygniata nas proza życia. Zaczynamy się obwiniać, że nie potrafimy osiągnąć ideału. Wydaje nam się, że nasza relacja to tylko proteza. Że za chwilę czeka nas coś więcej. Że to nie może być prawdziwe.
A potem przychodzi konstatacja: to jednak to, niczego więcej nie będzie.
Tak, to dołujące. Z przerażeniem słucham klientek, które mają nierealistyczne wyobrażenia na temat partnera. Romantyczny macho, zdecydowany, ale skłonny do kompromisu – to się przecież nie zdarza! Nie mówiąc już o tym, że niekoniecznie jest to wyraz naszych najgłębszych potrzeb, lecz tego, co narzuca się nam z zewnątrz. W efekcie nie potrafimy cieszyć się tym, co mamy.
Albo nie rozumiemy, że nawet w dobrych związkach zdarzają się gorsze chwile.
Tak, konflikty są normalne. Zdarzają się też momenty nudy, a nawet niemal zupełnej rezygnacji. Ale za każdym razem podejmujemy przecież decyzję, że walczymy dalej. Bo na tym to polega – na dobrowolnej decyzji, którą podejmuje się właściwie każdego dnia. Niektórzy, dążąc do podtrzymania relacji za wszelką cenę, myślą, że wszystko da się wypracować.
Bo się boją samotności?
Tak. Z drugiej strony – wnosimy też do związku to, co sami wynieśliśmy z domu, a często są to zupełnie inne rzeczy. Próbujemy partnera okupować. Udowodnić, że to, co nasze, jest lepsze. A chodzi przecież o wypracowanie własnej kultury organizacyjnej rodziny. Nie wszyscy jednak wiedzą, że mogą to zrobić po swojemu. Albo nie potrafią. Mamy z pozoru sprecyzowane oczekiwania. Wydaje nam się, że nie będziemy tolerować pewnych zachowań. Ale potem, gdy jesteśmy już uwikłani, wychodzą na jaw mechanizmy, które znamy z własnego domu. Musimy zaakceptować, że w pewnych aspektach nasza relacja będzie kulawa, ale to też jest okej. Relacje, w których ludzie cały czas spijają sobie z dzióbków, nie są prawdziwe. I tu znowu wchodzi kwestia oglądu zewnętrznego. Wydaje nam się, że wszyscy na nas patrzą, czekają na nasze potknięcie, oceniają. Przez media społecznościowe pozwoliliśmy ludziom wejść z butami w nasze życie.
I przez to boimy się rozstania…
No bo niby jak się rozstać, skoro przez ostatnie kilka lat bombardowaliśmy znajomych zdjęciami z sielskich wakacji?
A nie przeszkadza dziś w stałych związkach łatwość budowania nowych? Po co trwać w czymś, co jest problematyczne, skoro tak łatwo można sięgnąć po coś nowego?
Zawsze radzę ludziom, by spróbowali Tindera. Mają szczęście ci, którzy załapali się na niego przed związkiem. Wystarczy kilka randek, by się przekonać, że to pozór. Gdyby to było takie proste, nie byłoby ludzi samotnych. Każdy znalazłby miłość. W końcu czeka nas kilkaset tysięcy opcji. Ale to nie takie łatwe. Trawa jest zawsze bardziej zielona u sąsiada. Warto się zastanowić, co moglibyśmy dostać w tym kolejnym związku, czego nie ma w naszym.
Część osób nie chce być w związkach, pragną próbować z różnymi partnerami.
Coś za coś. Przecież jesteśmy dorośli. Musimy wiedzieć, czego bardziej potrzebujemy – ekscytacji nowością czy stabilizacji stałego związku. Tinder może dawać adrenalinę. Ale można jej też szukać gdzie indziej. Kto powiedział, że adrenalina ma mieć swoje źródło wyłącznie w relacji miłosnej? Poszukajmy jej w swoim życiu w innych miejscach – w przyjaźniach, sporcie, wyzwaniach zawodowych. Myśląc w taki sposób o związkach, pozbawiamy się całego drugiego wymiaru partnerstwa – lojalności, porozumienia, wsparcia.
W stałym związku możliwa jest ekscytacja?
Możliwa, ale trzeba chcieć. Związki zabija rutyna. A rutyna to coś zupełnie innego niż stałość. To stagnacja. Moment, gdy zaczynamy sobie odpuszczać. Najpierw w kwestiach prozaicznych, np. przestajemy golić nogi. Bo po co? Przecież mamy już partnera. Zapominamy nie tylko o tym, że przecież dla niego warto być zadbaną, ale też dla samej siebie. A podtrzymywanie atrakcyjności poprawia samoocenę.
Wiele par tłumaczy, że zwyczajnie nie mają czasu, by wykroczyć poza rutynę. Albo wymaga to pieczołowitego planu, bo w codziennym pędzie trudno o spontaniczność…
To racjonalizacja. Znowu: nie chodzi o plan, tylko o chęci. Okazuje się, że jeśli naprawdę chcemy wyjechać na romantyczny weekend, spędzić noc w hotelu, a nie w domu, iść razem na kurs gotowania – da się. Dzieci można powierzyć opiece dziadków, wziąć dzień urlopu w pracy, obowiązki z piątku przesunąć na poniedziałek. Ale gdy brakuje chęci, nie jesteśmy skłonni do bycia elastycznymi.
Taki weekend we dwoje wystarczy, by podreperować związek?
Czasami wystarczy zmienić otoczenie. Dzięki temu spojrzymy na tę samą osobę inaczej. Czasami wystarczy dobry seks. Albo powrót do tego, co było na początku związku. Zaskoczmy się czymś – nową bielizną, nowym miejscem, nową wspólną czynnością. Przestańmy rozmawiać o rachunkach, zimowych bucikach dla dzieci, problemach zdrowotnych w rodzinie. Można do tego wrócić w poniedziałek. Wsłuchanie się w siebie nie wymaga nakładów finansowych ani nawet dużej ilości czasu. Trzeba zechcieć być tu i teraz z tą osobą.
Czyli stały związek wymaga pracy?
Użyję znów tego samego słowa: chęci. Pracę wykonujmy w pracy. Gdy zaczniemy rozmawiać o związku w nadmiernie zadaniowych kategoriach, uczynimy z niego wyłącznie obowiązek. A przecież podobaliśmy się sobie na początku. Właśnie na tym bazowała nasza relacja, a nie na poczuciu obowiązku. Odzyskajmy tę pierwotną radość. A potem ją pielęgnujmy.
Jakie jeszcze zagrożenia czyhają na stały związek?
Gdy pojawiają się dzieci, kobiety często odstawiają mężów na boczny tor. Wybierają rolę matki, zapominając, że wciąż są przecież także żonami.
Ale nie tylko matkami. Po ślubie czy po deklaracji stałości związku często rzucamy się w wir pracy, myśląc, że życie prywatne mamy już ogarnięte. Raz na zawsze.
To z gruntu błędne założenie. Związek nie jest celem, który raz osiągnięty można zamienić na inny. To żywy organizm. Tak jak z dietą – osiągnięcie wymarzonej wagi nie oznacza, że natychmiast możemy zacząć znów obżerać się hamburgerami.
W konsekwencji nasze drogi zaczynają się rozchodzić...
Tak, bo partnerzy nie nadążyli za zmianami. Okazało się, że są już innymi ludźmi. Ale to przecież nie stało się z piątku na poniedziałek. Po prostu zagapiliśmy się, zajmując się czymś innym. Gdy przestajemy ze sobą rozmawiać, ryzykujemy, że osoba, obok której się budzimy, zaczyna być nam obca.
Ale może najbardziej przerażająca jest wizja związku do grobowej deski? Choroby, starość, ostateczność tej decyzji.
Ale po co tak myśleć? „Póki śmierć nas nie rozłączy” to piękna deklaracja w momencie, gdy ją wypowiadamy. Z czasem może się stać gigantycznym obciążeniem. Sabotujemy związek w strachu przed tym, że ma być na zawsze. A przecież możemy codziennie na nowo reaktywować tę przysięgę. Spojrzeć na siebie i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to nadal działa. Związek nie jest wyrokiem dożywocia. Najpierw w romantyczny sposób wyznajemy, że chcemy być z kimś do końca życia. Wraz z rutyną przestaje być romantycznie, chociaż nie lubię tego słowa.
I czujemy, że się dusimy.
Tak, a to bez sensu, bo związek nie odbiera nam wolności. Oznacza tylko, że chcemy z kimś być. Zawsze można z tego zrezygnować.
Chyba że wolności nie mamy. Jesteśmy od kogoś zależni emocjonalnie albo finansowo.
Tu wkraczamy już na pole związków toksycznych, a nawet patologicznych. Zdrowe relacje nie są oparte na takiej zależności. Kobiety godzą się na mezalians z wyboru. Co oznacza, że równowaga w związku, który rozpoczął się jako relacja równoprawnych partnerów, została zachwiana. Dzieje się tak np. wtedy, gdy kobieta została w domu z dzieckiem, a mężczyzna zaczął w pełni inwestować w karierę. Chociaż to wydaje się racjonalne, kobiecie coś umyka. Nawet jeśli w roli matki jest spełniona, traci samodzielność. Mam wikt i opierunek, ale to za mało. Od związku powinnyśmy wymagać więcej. Nie tylko stałości, lecz także równości. Lecz gdy jedna osoba staje się podopiecznym, a druga opiekunem, przestają być dla siebie partnerami.
A czy można zaakceptować odrobinę rutyny?
W jakimś sensie trzeba. Życie nie oferuje nam codziennie nowych niespodzianek. Takie oczekiwanie to naiwność. Jedną ze sprawdzonych recept jest tu dbanie o własną niezależność. Symbiotyczne relacje po pewnym czasie się wypalają. Te, w których każdy z partnerów ma swój odrębny świat poza związkiem, mają szansę przetrwać dłużej. Wystarczą proste rzeczy, choćby wyjazd na weekend z przyjaciółkami, regularna joga, studia podyplomowe. Nie musimy oddychać wciąż tym samym powietrzem. Potrzebujemy przestrzeni – nie do potencjalnej zdrady, bo tę znajdziemy zawsze, tylko przestrzeni do realizacji siebie.
A jeżeli jedna osoba potrzebuje więcej przestrzeni niż druga? Kocha mniej? Pojawia się dysproporcja?
To nie dzieje się bez powodu. Nie uciekamy od partnera ot tak. Uciekamy, bo czegoś nie dostajemy. Jeśli fajniej nam samej niż z kimś, to znaczy, że czegoś nam brakuje. Jeśli poza związkiem szukamy akceptacji, seksu albo zrozumienia, to znaczy, że nie dostajemy tego u siebie. Za zdradą najczęściej stoi poczucie, że nie pasujemy do naszego stałego partnera, dusimy się, nie rozmawiamy. A dzieje się to właśnie wtedy, gdy mylimy partnerstwo z symbiozą.
Czy to znaczy, że warto ratować związek za wszelką cenę?
Oczywiście, że nie. Nie można wszystkiego zamiatać pod dywan. Ale dla każdego kroplą przepełniającą czarę goryczy może być co innego. Niekoniecznie zdrada, częściej nuda. I to poczucie nieodwołalności, o którym rozmawiałyśmy. Ono wcale nie motywuje do działania. Wystarczy spojrzeć na wiele małżeństw z pokolenia naszych rodziców – to ludzie, którzy trwają razem od 40 lat, a nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Cieszmy się więc, że posiadamy lepsze narzędzia – coaching, terapię, lekcje samoświadomości. Dzięki temu możemy codziennie odpowiadać sobie na pytanie: czy to naprawdę to? Tak chętnie posługujemy się w życiu kategorią sukcesu. Ale zbyt rzadko przekładamy to na związek. Przecież bycie razem, w szczęściu, przez wiele lat – to nie lada osiągnięcie. Cieszmy się tym i chwalmy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.