Znaleziono 0 artykułów
18.01.2025

Oscary areną dynamicznych zmian. Jak współczesne wyzwania wpływają na Amerykańską Akademię Filmową?

18.01.2025
Annette Bening, Emma Stone i Lily Gladstone na oscarowej gali 2024 / Fot. Kevin Winter/Getty Images

Amerykańska Akademia Filmowa stoi u progu kolejnej rewolucji. Co kilka lat nadchodzi moment, który redefiniuje jej gust, zasady i priorytety, a tym samym – kształtuje przyszłość kina. Oscary, przez dekady krytykowane za konserwatyzm, dziś są areną dynamicznych zmian – od reform w strukturze członkostwa przez zmiany w kryteriach kwalifikacji filmów po otwarcie na różnorodność gatunkową i kulturową.

W światłach paparazzich na czerwonym dywanie, pod żarem fleszy i w szumie przytłumionych oklasków trwa cicha wojna. Na jej frontach nie ma rewolwerów ani pięści, lecz są przepisy antymonopolowe, budżety subskrypcyjne i długość wyświetlania w kinach. Z jednej strony barykady stoją kinowe sale, które od ponad wieku definiowały magię filmu. Z drugiej – platformy streamingowe, które rozsiadły się na kanapach widzów, oferując im wszystko na żądanie. W tym starciu Oscary próbują odnaleźć swoje miejsce, balansując między tradycją a przyszłością, a jednocześnie walcząc o własny autorytet.

Historia zmiany jest dobrze znana. Gdy w 2019 roku Alfonso Cuarón zabłysnął na czerwonym dywanie z czarno-białą „Romą”, produkowaną przez Netflix, Akademia Filmowa stanęła przed dylematem: co oznacza dzisiaj słowo „film”? Czy dzieło, które większość widzów obejrzała na ekranach laptopów, zasługuje na ten sam status co „Ben-Hur” czy „Titanic”? Konserwatywne głosy, na czele z ikoną kina Stevenem Spielbergiem, krzyczały: „Film to coś, co oglądamy w kinie!”. Netflix odpowiedział, że zmieniają się czasy, a kino to teraz stan umysłu, nie miejsce.

Roma, reż. Alfonso Cuarón / Fot. Wiese/FaceToFace/REPORTER

Akademia wadzi się z prawem

Na fali kontrowersji Akademia zaczęła rozważać zmiany zasad. Pomysł był prosty: wydłużyć minimalny okres wyświetlania filmów w kinach z tygodnia do czterech tygodni, by nadać im należytą wagę. Tylko że, jak to w Ameryce bywa, sprawy szybko skomplikowały się prawnie. Departament Sprawiedliwości warknął ostrzegawczo, sugerując, że takie regulacje mogłyby naruszać Sherman Act – amerykańskie prawo antymonopolowe, które pilnuje, by konkurencja kwitła, a nie była duszona przez wielkich graczy. Bo czyż nie byłoby to bojkotem grupowym, jeśli Akademia, monopolista rynku nagród filmowych, usunęłaby platformy streamingowe spod wpływu oscarowego blasku?

Sprawa przypominała precedensy z przeszłości: Fashion Originators’ Guild, która wykluczała producentów odzieży spoza swojej organizacji, czy NCAA, która sztucznie ograniczała dostęp do transmisji sportowych, by podbić ceny. W obu przypadkach Sąd Najwyższy orzekł, że takie działania były nielegalne. Gdyby Akademia forsowała nowe regulacje, mogłaby znaleźć się w podobnej sytuacji: oskarżona o ograniczanie dostępu do rynku i działania antykonkurencyjne.

Netflix wkracza do gry

W odpowiedzi na krytykę Netflix zaczął grać według zasad, choć nie bez zawadiackiego uśmiechu. Zorganizował tygodniowe pokazy kinowe swoich filmów w Los Angeles – ot, by spełnić minimalne wymogi Akademii – ale jednocześnie kupił historyczne kina, takie jak Paris Theater w Nowym Jorku czy Egyptian Theatre w Hollywood. To gesty symboliczne, ale też strategiczne: skoro kinowa obecność jest wymagana, Netflix pokaże, że może być jej częścią, jednocześnie redefiniując jej sens.

Dla platform streamingowych, takich jak Netflix, Oscary są źródłem nie tyle zysków, ile prestiżu. Zwycięstwa na galach nie windują ich przychodów, jak to bywa z tradycyjnymi filmami w kinach, lecz pomagają budować markę – coś, co przyciąga nowych subskrybentów. Tymczasem Hollywood widzi w tym zagrożenie dla swojej tożsamości. Bo czy można mówić o kinie, jeśli oglądamy je w piżamie, przerywając co chwilę na podgrzanie pizzy?

Spadki w przychodach kinowych, które w 2019 roku wyniosły 11,4 miliarda dolarów (o 4% mniej niż rok wcześniej), pokazują, że walka nie toczy się tylko o tradycję, lecz także o przetrwanie. Oscary, które tradycyjnie były platformą dla niezależnych twórców, również odczuwają zmianę w dynamice rynku. Dawniej statuetka mogła oznaczać finansowy sukces: „Green Book” zarobił dodatkowe 24,5 miliona dolarów po zdobyciu nagrody dla najlepszego filmu, a „Moonlight” przyniósł twórcom zyski aż o 400% większe od budżetu. Ale te sukcesy dotyczą głównie filmów kinowych – dla Netflixa zyski są trudniejsze do przełożenia na liczby.

W tym wszystkim Oscary muszą znaleźć złoty środek: czy pozostać strażnikiem tradycji, ryzykując wyobcowanie nowych graczy, czy może otworzyć się na przyszłość, rezygnując z części swojego dawnego blasku? Konflikt ten to nie tylko spór o sposób dystrybucji filmów, lecz także pytanie o to, czym w ogóle jest dziś filmowa magia. Czy w świecie, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, nadal potrafimy docenić moment, w którym gasną światła i zaczyna się kino? Choć wojna trwa, jedno jest pewne: stawka to coś więcej niż złote statuetki. To walka o duszę kina.

Co waży więcej: festiwalowy sukces czy gust akademików?

W ten bój od razu włączył się Thierry Frémaux, dyrektor artystyczny festiwalu w Cannes. Majowa impreza nie tylko wyznacza artystyczne standardy, lecz także kreuje oscarowe hity – czy to kinowe, czy streamingowe. To właśnie w Palais des Festivals et des Congrès przy bulwarze la Croisette triumfowały filmy takie jak „Parasite”, „Drive My Car”, „Strefa interesów” czy „Anatomia upadku”, które później zdobywały statuetki w Los Angeles. Tegoroczny festiwal również udowodnił swoją siłę. Wiele filmów z jego programu w sezonie nagród znalazło się w centrum uwagi, w tym laureatka Złotej Palmy „Anora”, polsko-duńska „Dziewczyna z igłą”, „Nasienie świętej figi”, „Substancja”, a przede wszystkim „Emilia Pérez”.

Choć inne festiwale, takie jak wrześniowe Wenecja czy Toronto, odgrywają kluczową rolę w budowaniu Oscarowego hypeu, to Cannes, odbywający się w końcu wiosną, staje się coraz bardziej nieodzownym punktem startowym dla filmów aspirujących do najwyższych wyróżnień. Ten prymat artystyczny Cannes mocno wpływa zarówno na kategorię filmów międzynarodowych, jak i na nagrody za reżyserię i scenariusz, co czyni go festiwalem o globalnym znaczeniu.

Kolejnym wyzwaniem dla Oscarów w ostatnich latach był gust akademików, a właściwie wynikający z ich tożsamości konserwatyzm. Przez dekady Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej przypominała bardziej ekskluzywny klub dżentelmenów niż zwierciadło różnorodności przemysłu filmowego. Jeszcze w 2014 roku przeciętny członek Akademii był białym mężczyzną po sześćdziesiątce, mocno zakorzenionym w swoich upodobaniach, o guście ukształtowanym przez dekady hollywoodzkiej tradycji. Statystyki mówiły same za siebie: trzy czwarte członków stanowili wtedy mężczyźni, a biali członkowie – oszałamiające 94% składu.

Nadszedł jednak moment przebudzenia. Kampania #OscarsSoWhite w 2015 roku nie była tylko kolejnym internetowym hasłem – stała się katalizatorem prawdziwej zmiany. Gdy tak wpływowe postaci jak Spike Lee czy Jada Pinkett Smith wypowiadały się krytycznie, nie tylko wytykały Akademii błędy. Podstawiły jej też lustro, w którym musiała zobaczyć swoją jednowymiarowość. I, co godne podziwu, Akademia wysłuchała głosów krytyki, po czym przystąpiła do działania.

Laureaci Oscarów 2024 / Fot. Arturo Holmes/Getty Images

Nieunikniona transformacja Akademii

Transformacja rozpoczęła się nieśpiesznie, by z każdym rokiem nabierać tempa. Od skromnych 178 zaproszeń w 2011 roku przez 322 nowych potencjalnych członków w roku 2015 po imponujące 774 zaproszenia w kolejnych latach. Liczby układają się w opowieść o świadomej metamorfozie: w zaledwie dwa lata, między 2015 a 2017 rokiem, liczba zaproszonych kobiet wzrosła o 359%, a przedstawicieli mniejszości etnicznych – o 331%. Ekskluzywny klub nareszcie otwierał swoje pozłacane wrota na świeże perspektywy.

Ta ewolucja wprowadziła do dyskusji fascynujące nowe głosy. Lista zaproszonych zaczęła przypominać międzynarodową galerię talentów: od Riza Ahmeda po Janelle Monáe, od Barry’ego Jenkinsa po Jordana Peele’a.

W tym wielkim otwarciu drzwi znalazło się miejsce także dla polskiego kina. Akademia wyciągnęła rękę do wybitnych polskich twórców, z których każdy reprezentuje inną dziedzinę sztuki filmowej. Są wśród nich Lech Majewski, którego filmy zacierają granice między kinem a malarstwem, Dorota Kobiela, która wraz z „Twoim Vincentem” i „Chłopami” przekształciła animację w żywe, oddychające płótno, oraz Waldemar Pokromski, którego talent charakteryzatorski wzbogacił tak różne dzieła jak „Lista Schindlera” i „Zimna wojna”.

Dalej idą montażyści Agnieszka Glińska i Przemysław Chruścielewski, scenarzystka i producentka Ewa Piaskowska, reżyserki Agnieszka Smoczyńska i Małgorzata Szumowska oraz reżyser Jan Komasa, operatorki Magdalena Górka i Jolanta Dylewska, kostiumografki Dorota Roqueplo i Małgorzata Karpiuk oraz Tadeusz Łysiak – debiutant nominowany do Oscara trzy lata temu za poruszającą „Sukienkę”, fabularny krótki metraż stworzony w Warszawskiej Szkole Filmowej. A to tylko początek listy polskich członków AMPAS. Ich obecność w Akademii świadczy o szerszej prawdzie: że doskonałość w kinie nie zna granic, a przyszłość tej instytucji leży w przyjęciu pełnego spektrum światowych talentów filmowych.

Mozolne budowanie różnorodności

A to nie koniec przemian. Rok 2024 przyniósł kolejną rewolucję – tym razem w samym sercu oscarowej rywalizacji. Akademia, jakby chcąc przypieczętować swoje zaangażowanie w ideę różnorodności, wprowadziła nowe reguły gry dla najważniejszej kategorii – najlepszego filmu. Liczy się już nie tylko artystyczna doskonałość, lecz także świadome budowanie inkluzywnego świata filmu. Twórcy, chcący sięgnąć po najcenniejszą statuetkę, muszą teraz udowodnić, że ich dzieło spełnia przynajmniej dwa z czterech precyzyjnie określonych standardów: reprezentacji na ekranie, różnorodności za kulisami, otwierania drzwi branży dla niedoreprezentowanych grup i budowania mostów do zróżnicowanej widowni. W praktyce oznacza to, że hollywoodzkie produkcje muszą otworzyć się na głosy mniejszości etnicznych, kobiet, społeczności LGBTQ+ czy osób z niepełnosprawnościami – zarówno przed, jak i za kamerą. Co ciekawe, te nowe wymogi nie dotyczą kategorii takich jak film międzynarodowy czy film dokumentalny, jakby Akademia uznała, że te obszary kinematografii już same w sobie niosą różnorodność opowieści i perspektyw.

Te systemowe zmiany to nie tylko biurokratyczne wymogi czy papierowe deklaracje – to prawdziwe trzęsienie ziemi w świecie filmu. Hollywood, przez dekady krytykowany za swoją hermetyczność i elitaryzm, zaczyna przypominać wielobarwną mozaikę, w której każdy element ma swoje miejsce i znaczenie. Przemysł filmowy powoli przekształca się w żywe laboratorium społecznej zmiany, gdzie różnorodność nie jest już tylko hasłem z korporacyjnych broszur, lecz codzienną praktyką. To fascynujące, jak formalne regulacje potrafią katalizować głębsze przemiany kulturowe: za paragrafami i wytycznymi kryją się przecież prawdziwe ludzkie historie, nowe perspektywy i głosy, które wcześniej rzadko przebijały się przez gruby mur hollywoodzkiego konserwatyzmu.

Hollywood coraz śmielej tka wielobarwną, zróżnicowaną opowieść

Można by powiedzieć, że Akademia wykonuje dziś skomplikowany taniec: z jednej strony stara się zachować swoją historyczną rolę strażnika filmowej jakości, z drugiej zaś coraz śmielej patrzy w przyszłość, w której doskonałość nie jest już definiowana wyłącznie przez pryzmat artystycznego kunsztu, ale także przez zdolność do prowadzenia międzykulturowego dialogu. To już nie jest ten sam przemysł filmowy, który przez większość XX wieku określał standardy globalnej kultury – to żywy, ewoluujący organizm, który coraz lepiej rozumie swoją odpowiedzialność wobec zróżnicowanej widowni.

Szczególnie intrygujące jest to, jak te zmiany przekładają się na praktykę filmową. Współczesne plany filmowe coraz częściej przypominają miniaturowe społeczności, w których różnorodność jest normą, nie wyjątkiem. Za kamerą stoją kobiety, osoby o różnym pochodzeniu etnicznym czy przedstawiciele mniejszości, wnosząc do procesu twórczego swoje unikalne doświadczenia i perspektywy. To z kolei przekłada się na bogactwo opowiadanych historii – narracji, które jeszcze dekadę temu mogłyby wydawać się zbyt niszowe czy ryzykowne dla głównego nurtu. Dziś to właśnie te historie znajdują się często w centrum uwagi, zdobywając zarówno uznanie krytyki, jak i sympatię widzów na całym świecie.

Akademia, wprowadzając swoje nowe standardy, zdaje się mówić: czas na zmianę przed kamerą i w samej strukturze przemysłu filmowego. To ambitna próba przekształcenia całego ekosystemu – od sposobu, w jaki filmy są finansowane, przez proces ich produkcji aż po final cut. W praktyce oznacza to otwarcie drzwi dla nowych talentów, stworzenie programów mentoringowych i szkoleniowych, a także aktywne poszukiwanie głosów, które dotąd pozostawały na marginesie głównego nurtu kinematografii. To proces, który wymaga zarówno instytucjonalnych zmian, jak i mentalnej rewolucji w myśleniu o tym, czym jest współczesne kino i jaką rolę powinno odgrywać w społeczeństwie.

Arena kulturowych napięć

Nie wszystkie głosy w debacie o nowym obliczu Akademii brzmią jednak entuzjastycznie. Pojawiają się opinie, że w pogoni za różnorodnością instytucja paradoksalnie tworzy nowe formy wykluczenia. Przypadek dokumentu Matta Walsha „Am I Racist?” stał się swoistym papierkiem lakmusowym nowego podejścia Akademii. Film, mimo znaczącego oddźwięku społecznego i przychylnych reakcji publiczności, nie znalazł się nawet na krótkiej liście oscarowych kandydatów w kategorii dokumentalnej. Dla części obserwatorów to sygnał, że Akademia, deklarując otwartość na różnorodność, w praktyce może zamykać się na głosy konserwatywne czy odmienne od dominującego nurtu ideowego. To fascynujący paradoks. O nowych podziałach świadczą chociażby spolaryzowane reakcje krytyków – od entuzjastycznych recenzji w „Wall Street Journal” po miażdżące opinie w „The New Yorker”. Skrajnie różne oceny tego samego dzieła sugerują, że w świecie filmu, podobnie jak w całym społeczeństwie, wciąż nie potrafimy prowadzić dialogu ponad ideologicznymi podziałami. Akademia, chcąc nie chcąc, staje się areną tych kulturowych napięć.

Być może jest w tym jakaś głębsza prawda o naturze przemian społecznych – że każda reforma, nawet najbardziej szlachetna w zamierzeniach, niesie za sobą ryzyko nowych wykluczeń. Akademia, próbując naprawić historyczne nierówności, musi teraz zmierzyć się z pytaniem, czy w swojej misji demokratyzacji kina nie popada czasem w pułapkę nowej ortodoksji.

Emilia Perez / Fot. East News

Paradoks przemian w Hollywoodzie ujawnia się jeszcze wyraźniej, gdy spojrzymy na tegorocznego faworyta oscarowego wyścigu – wspomniany już musical „Emilia Pérez”. Film, który właśnie triumfował na Złotych Globach w kategorii najlepsza komedia lub musical, stał się najbardziej kontrowersyjną produkcją roku, a krytyka nadchodzi z najmniej oczekiwanej strony. Jak donosi „Rolling Stone”, to właśnie przedstawiciele społeczności LGBTQIA+, której praw Akademia stara się przecież bronić, podnoszą najgłośniejszy sprzeciw.

Film Jacques’a Audiarda, opowiadający historię przywódczyni kartelu narkotykowego przechodzącej tranzycję płciową, wzbudza gniew nie tylko ze względu na stereotypowe przedstawienie Meksyku. GLAAD, jedna z najważniejszych organizacji działających na rzecz społeczności LGBTQIA+, określiła produkcję jako „krok wstecz w reprezentacji osób transpłciowych”. Szczególne kontrowersje budzi uproszczone potraktowanie operacji korekty płci w piosence „La Vaginoplastia”, w której skomplikowany proces medyczny został sprowadzony do checklisty zabiegów chirurgicznych.

To fascynujący przykład nowych dylematów, przed którymi staje Hollywood w epoce wrażliwości na różnorodność. Film, który teoretycznie wpisuje się w nurt inkluzywności i reprezentacji mniejszości, paradoksalnie spotyka się z zarzutami o powierzchowność i brak autentycznego zrozumienia doświadczeń osób transpłciowych. Nawet sama Karla Sofía Gascón, odtwórczyni głównej roli, przyznała w rozmowie z „Rolling Stone”, że pierwszy draft scenariusza budził jej wątpliwości i musiała walczyć o pogłębienie przedstawienia transpłciowego doświadczenia.

„Emilia Pérez” staje się więc swoistym testem dla nowego Hollywoodu – pokazuje, że sama obecność reprezentacji nie wystarczy, jeśli nie idą za nią głębokie zrozumienie i szacunek dla przedstawianych doświadczeń. To lekcja, że droga do prawdziwej inkluzywności jest znacznie bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać twórcom nowych oscarowych standardów.

 

Korzystałem z następujących źródeł:
Academy of Motion Picture Arts and Sciences, Representation and Inclusion Standards.

Acton-Taylor, L. (20.12.2024), Am I Racist? star Matt Walsh blasts the Academy Awards for snubbing documentary exposing DEI, „Daily Mail”.

Long, S. (9.3.2023), How #OscarsSoWhite changed the Academy Awards, BBC.

Marin III, A. (2021), And the Oscar Goes To…: Why the Academy Awards May Create Antitrust Drama with Proposed Eligibility Rule Changes, „Cardozo Law Review”.

Mier, T., Richardson, K. (6.1.2025), Why People Are Upset at Emilia Pérez, „Rolling Stone”.

Schulman, M. (2024), Oscarowe wojny. Historia Hollywood pisana złotem, potem i łzami, tłum. J. Dzierzgowski, wyd. Marginesy.

 

Radosław Korzycki
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Oscary areną dynamicznych zmian. Jak współczesne wyzwania wpływają na Amerykańską Akademię Filmową?
Proszę czekać..
Zamknij