Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu tak się bałem. To cud, że nikt podczas I Marszu Równości w Białymstoku nie zginął, bo wezwani tydzień wcześniej przez biskupa Tadeusza Wojdę bandyci nie chcieli nikogo nastraszyć. Oni chcieli nas wszystkich pozabijać.
Białystok nieczęsto trafia na czołówki światowych gazet, ale jak już trafia, to z przytupem. Dzieje się to zazwyczaj przy okazji podpalania mieszkań imigrantom albo napaści na zagranicznych studentów o innym kolorze skóry niż biały. Albo jak teraz za sprawą zwierzęcej homofobii i szokującej, nawet jak na polskie standardy, agresji. Widziałem ją na własne oczy w minioną sobotę, próbując przedostać się na miejsce I Marszu Równości w podlaskiej stolicy. Nie zostałem pobity tylko dlatego, że udawaliśmy z przyjaciółką heteroseksualną parę. Pogromowe bojówki kiboli i nazioli przepuściły nas, bo obejmując się mocno, zagraliśmy gapiów. Nie wiem, szczerze powiedziawszy, czy kiedykolwiek w życiu tak się bałem. Chyba po raz pierwszy poczułem autentyczny fizyczny strach. Trzymaliśmy się z Malką tak mocno, że prawie zwichnęliśmy sobie dłonie. Mieliśmy szczęście, dużo szczęścia. O wiele więcej niż ci skopani na białostockich ulicach. Dotarliśmy w końcu na miejsce zbiórki, w stronę którego, oprócz nienadających się do powtórzenia inwektyw, leciało wszystko – kostka brukowa, butelki z ekskrementami, jaja, szkło i petardy. Wszystko to wyglądało jak stan wojenny, a dramatyzmu dodawał jeszcze latający nisko nad marszem helikopter. Masakra.
To cud, że nikt nie zginął. Prawdziwy cud, bo wezwani tydzień wcześniej do boju przez białostockiego biskupa Tadeusza Wojdę bandyci nie chcieli nikogo nastraszyć. Chcieli nas wszystkich pozabijać. To nie była żadna kontrmanifestacja, która polegałaby na wykrzykiwaniu do innej manifestacji odwrotnych haseł. To był regularny atak wulgarnej tłuszczy. Żeby państwo słyszeli, co oni krzyczeli do nas, jakie mieli miny, jakie gesty wykonywali. Malkę, która dzierżyła w ręku tęczową flagę z gwiazdą Dawida, zwyzywano od „żydowskich kurew nadających się tylko do wyruchania przez psa”. Te i podobne rzeczy wykrzykiwane były nie tylko przez tak zwane karki, ale zwykłych ludzi, w tym młodzież, starsze panie z różańcami i matki z dziećmi. Paradę atakowano nawet ze schodów białostockiej katedry. Tej samej, w której biskup Wojda wzywał posiłki mające nie dopuścić do marszu. Owczarnia posłuchała swojego pasterza. „Jako kapłani posługujący w naszej parafii składamy wyrazy uznania i podziękowania tym wszystkim, którzy w ostatnim czasie, w jakikolwiek sposób włączyli się w obronę wartości chrześcijańskich i ogólnoludzkich, chroniąc nasze miasto, zwłaszcza dzieci i młodzież przed planową demoralizacją i deprawacją. Niech wam Bóg wynagrodzi i błogosławi wszelkie dalsze dobre poczynania” – napisali po marszu księża z parafii Świętej Jadwigi w Białymstoku. Długo byłem przekonany, że to musi być fake news. Niestety nie był.
Biorę udział w paradach równości w Polsce od dwudziestu lat. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem, choć pierwsze parady też się spotykały z agresją. Ale to, czego doświadczyłem w Białymstoku, z żadną inną paradą równać się nie może. Myślę, że głównym tego powodem jest poczucie przyzwolenia. Przyzwolenia od władzy flirtującej ze skrajną prawicą od kilku lat. Oni wiedzą, że żadna represja aparatu państwa ich nie dotknie, bo byłoby czymś dziwnym, gdyby państwo prowadzące przy pomocy publicznych mediów zorganizowaną kampanię homofobiczną miałoby karać tejże kampanii oddolnych realizatorów. Oto dożyliśmy czasów, w których można bezkarnie bić ludzi na ulicach, odmawiać legalnie osobom LGBT świadczenia usług i dodawać do gazet naklejki „Strefa wolna od LGBT”. Niecały wiek temu Polska miała być Judenrein („czysta od Żydów”), dzisiaj ma być Schwulenrein („wolna od pedałów”). Zatoczyliśmy – wszystko na to wskazuje – pełne koło.
Po I Marszu Równości rozległa się kakofonia komentarzy. I to globalna, bo doniesienia z Podlasia dotarły dosłownie wszędzie. Post poświęcony wydarzeniom w Białymstoku stworzył nawet na Instagramie Antoni Porowski, gwiazda amerykańskiego hitu telewizyjnego „Porady różowej brygady” (sezon 4 czeka już na państwa na Netfliksie), który jest z pochodzenia Polakiem. „Nigdy nas nie uciszycie” – napisał Antoni. Nas, czyli osób LGBT. Do wczoraj jego komentarz o Białymstoku polubiło 350 tysięcy ludzi. To więcej niż populacja miasta, o którym napisał. Miasta sportretowanego doskonale w głośnej książce „Białystok. Biała siła, czarna pamięć”, pióra nielubiącego się certolić reportera Marcina Kąckiego. Za miesiąc Wydawnictwo Czarne wyśle do księgarni nowe wydanie tej mocnej książki, która może pomóc wszystkim zainteresowanym zrozumieć mentalność podlaskiej stolicy, kreowanej fałszywie od lat za ciężkie pieniądze na wielokulturową krainę tolerancji i dialogu kultur. To, że nie ma to żadnego związku z rzeczywistością, nie trzeba już chyba nikomu tłumaczyć.
Ale są też oczywiście w Białymstoku ludzie wspaniali. I to w dodatku ludzie wielkiej odwagi, bo trzeba ją mieć, by mimo tego zmasowanego ataku zorganizować I Marsz Równości, a potem go poprowadzić. Ci wspaniali to między innymi aktywiści i aktywistki Tęczowego Białegostoku, uśmiechnięci młodzi ludzie. Kilkoro z nich miałem przyjemność poznać. Spotkaliśmy się przed marszem w Galerii Arsenał, będącej od lat nie tylko jedną z najważniejszych w naszym kraju instytucji zajmujących się sztuką współczesną, ale też oazą wolności. Przywitano nas tam domowej roboty ciastem z owocami. Taki Białystok lubię najbardziej.
Wesprzyj dowolną kwotą Stowarzyszenie Tęczowy Białystok, wpisując w temacie przelewu „Na cele statutowe”. Numer konta: 64 1600 1462 1820 1986 6000 0001.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.