Oswaja i udomawia przestrzeń, potrafi zafundować melancholijną podróż w czasie, symbolicznie wyznacza nowy etap w życiu. Bywa dziełem sztuki. Może być piękny, przyjemny, kojący lub nie do zniesienia. Nie pozwala tylko na jedno: na neutralność. Lara Gessler i Anda Rottenberg opowiadają o zapachach, które wpływ na ich życie.
Lara Gessler, cukierniczka, businesswoman, autorka książek: Dbam o to, by dzieci wzrastały wśród takich woni, które budują nasz dom, naszą historię i rozwijają ich pamięć zapachową.
Zapach nie kłamie. Ściśle łączy się z odczuciami, poczuciem bezpieczeństwa. To jeden z naszych pierwszych radarów: na otoczenie, ludzi, jedzenie. Dla mnie to ten czynnik, który pozwala mi się w jakimś miejscu najsilniej zakorzenić, udomowić je i złapać jego rytm. Dbam o to, by dzieci wzrastały wśród takich woni, które budują nasz dom, naszą historię i rozwijają ich pamięć zapachową. Kocham zapachy korzenne i woń palonego drewna, kojarzą mi się z emocjonalnym ciepłem, rodzinnością, bezpieczeństwem, więc szukam takich nut zarówno w kosmetykach, jak i zapachach do wnętrz. Wierzę, że dom powinien od progu przytulać – jeszcze zanim zdejmie się kurtkę i buty, ten pierwszy wdech powinien mówić o nim wszystko. Jestem teraz na etapie poszukiwań zapachu do nowego domu. Sprawdzam, czy ten, który tworzył atmosferę naszego poprzedniego mieszkania, czyli Basilicum Reed, przyjmie się w nowym. Jeśli tak, pójdę za ciosem i sięgnę po świece i mydła z tej samej linii.
Jestem stała w uczuciach – lubię, kiedy ktoś kojarzy mi się z jakimś zapachem, i sama też jestem wierna jednemu czy dwóm flakonom. Zapach jest dla mnie też przypieczętowaniem zmiany: kiedy rozstawałam się z partnerem, bez żalu żegnałam też perfumy związane z tą relacją. Uważam, że to bardzo higieniczne. Gigantyczną miłością i zapachem mojej obecnej relacji jest Tabac Rouge Phaedona, ale mam też słabość do kompozycji French Lover z ogórkiem i jałowcem, którą nosi mój mąż. Ostatnio zaciekawiły mnie też mięciutka wanilia czy przyjemnie otulająca tonka, jak w tytoniowo-rumowej wodzie perfumowanej Jazz Club. To jest obecnie bardzo moje i czuję, że może być związane z byciem mamą, prowadzeniem domu i potrzebą zapewnienia przytulności i ciepła moim bliskim, choć na poprawę nastroju sięgam też po Acqua di Parma albo coś z zielonej kolońskiej linii Hermèsa, albo coś z neroli.
Moja mama kocha białe kwiaty i już zawsze będzie mi się kojarzyła z jaśminem, gardenią, konwalią i lilią, z całą ich słodyczą i pudrowością. Podobnie jest w linii męskiej: wszyscy mężczyźni w mojej rodzinie zawsze pachną tak samo. Pamiętam długie wieczory w knajpie, kiedy zakradałam się do garderoby i zanurzałam nos w poszetkę wyjętą z marynarki taty, kładłam ją na poduszce i zasypiałam otoczona jego zapachem. To takie stałe rzeczy w życiu, rodzaj kotwicy, które przez to, że niezmienne, są ważnym punktem odniesienia i dają poczucie bezpieczeństwa.
Anda Rottenberg, szefowa działu kultury w „Vogue Polska”: Późno sięgnęłam po perfumy, bo dopiero pod koniec studiów, za to od razu po Chanel No 5. Wcześniej nie było mnie na nie stać, ale nie wyobrażałam sobie, że mogę pachnieć byle czym.
Mama miała różne buteleczki z pulweryzatorem i nawet jeśli to nie były najbardziej wyszukane zapachy, byłam przyzwyczajona do tego, że gdy kobieta wychodzi z domu, to pięknie pachnie. Sama późno sięgnęłam po perfumy, bo dopiero pod koniec studiów, za to od razu po Chanel No 5. Wcześniej nie było mnie na nie stać, ale nie wyobrażałam sobie, że mogę pachnieć byle czym. Lubię, kiedy zapach tak zespala się z moją skórą, że go na sobie nie czuję. Taki jest np. Gres od marki Cabochard. Dostałam kiedyś flakon od znajomych – bardzo wytrawny, skórzano-tytoniowy, piękny zapach całkowicie inny niż wszystko, co można było wtedy dostać w sklepach. Kiedy minęła mi fascynacja chanelowską piątką, zwróciłam się ku Coco i czasem do niej wracam. Z kolei Venise dostałam w jednej z paczek, które przychodziły do nas w stanie wojennym – mocny, karnawałowy zapach silnie kontrastował ze zgrzebnością lat 80., przez co szalenie mi się podobał. W prezencie dostałam też Samsarę Guerlain. Bardzo lubiłam te perfumy, ale kiedyś podczas lotu do Wiednia buteleczka niefortunnie się w torebce otworzyła i cała zawartość się wylała, a ja długo nie mogłam się tego zapachu pozbyć. To było nie do zniesienia, do dziś wszystkie o podobnym brzmieniu odpadają. Później odkryłam, że moim zapachem jest przedwojenny Shalimar, z którym przeżyłam następne 25 lat. Używam go rzadko, bo to zapach wieczorowy, ale zdążyłam „zarazić” nim wszystkie o pokolenie młodsze koleżanki w wieku mojej synowej. A na marginesie: moja synowa sama robi mydła z oliwy z oliwek i od paru lat używam tylko ich. Wykonuje je tradycyjną metodą: gotuje ług, dodaje oleje, zasadę, czasem także zioła, potem suszy, kroi i zawija w gazetę. Jest bezwonne. Jak wszystkie kosmetyki, jakich używam – poza perfumami.
Kiedyś Małgosia Szczęśniak zaciągnęła mnie w Monachium do małej wytwórni perfum, w której na zakończenie opery tworzonej razem z Warlikowskim kupiła perfumy dla całej ekipy. Stanęła przed półką z flakonami, przewąchała z 15 pozycji i bez wahania wybrała te najlepsze. Kupiłam sobie wtedy chyba ze trzy kompozycje: piękne, bardzo wytrawne, z drzewem sandałowym, tytoniem, starym drewnem, ale niestety zgubiłam ich opakowania. Wiele rzeczy wyrzucam, nie przywiązuję się do przedmiotów, bo tylko tak można uciec przed zapachem starości. Nie ciał, ale mieszkań – ciasnych, dusznych, zakurzonych przestrzeni zapełnionych stosami gazet, gromadzonych latami i upychanych po szafach ubrań, które obrastają w niechciane wonie.
Zapach może być dziełem sztuki. Wymyślił to Włodek Borowski, mój były przyjaciel (były, bo zrywał przyjaźnie) w prywatnej niehandlowej galerii u Dłużniewskich na Piwnej. Zaprezentował tam ozdobną, kutą w żelazie popielniczkę na wysokiej nodze, umieścił w niej sztuczne maki i wlał tanie perfumy. Wszystko przeczyło wszystkiemu, bo przecież maki są bezwonne, a pojemnik na pety pachnie całkiem inaczej, ale dzięki temu artystyczny cel wielokrotnego zakłócenia został osiągnięty. Dziś rzadko mi się zdarza odwiedzać pracownie malarskie, ale dobrze pamiętam ich zapach: olejnych farb, terpentyny, świeżo zagruntowanych blejtramów – absolutnie niepodrabialny. Marina Abramović na biennale w Wenecji miała perfomans: przez kilka dni siedziała na kupie gnijących kości, skrobiąc je. W pomieszczeniu było gorąco, więc rozkład postępował, a fetor był tak silny, że nie dało się tam wytrzymać dłużej niż kilka minut. Artystka skoncentrowała całą siłę woli, by całkowicie podporządkować sobie zmysły.
Cały artykuł przeczytacie w grudniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.