W 2006 roku Jakub Żulczyk zadebiutował książką „Zrób mi jakąś krzywdę”. W 2014 roku wydał swoją najgłośniejszą powieść, „Ślepnąc od świateł”, która doczekała się przebojowej ekranizacji. W czerwcowym wydaniu „Vogue Polska” ukazał się wywiad Wojciecha Engelkinga z kolegą po fachu. Publikujemy fragment rozmowy.
W roku 2014 Polacy byli zmęczeni. Okazywało się, że złożona dekadę wcześniej, przy wejściu do Unii Europejskiej, obietnica – że za ciężką pracę wkrótce doszlusuje się do zachodniej średniej – nie była złożona wszystkim. Pracowało się, owszem, ciężko: zachodnia średnia (swoboda dysponowania środkami, trwały majątek i wakacje raz na rok) była jednak daleko.
W tym świecie zjawił się Jacek Nitecki – w późniejszym serialu HBO: Kuba. Także był zmęczony, jednak po Warszawie jeździł Audi RS4 – w serialu: BMW 5 – nie autem z leasingu. Pracował nie w korporacji, lecz sprzedając narkotyki i zarabiał grubo powyżej krajowej średniej.
– Chciałem napisać powieść, która byłaby historią o nocnej Warszawie, przechadzką po galerii okropieństw – mówi pisarz Jakub Żulczyk. By taką eskapadę przedsięwziąć, miał do wyboru kilkoro bohaterów, którzy oglądają ludzi z każdej klasy społecznej: taksówkarza, jak dawno temu Martin Scorsese, sex-workerkę, lekarza z izby przyjęć, policjanta i dilera. Wziął tego ostatniego, przy okazji nadając mu nietypowy życiorys, odrobinę podobny do tego, jakim Jonathan Littell obdarzył SS-mana Maxa Aue w „Łaskawych”. Jak Amerykanin zrobił hitlerowca miłośnikiem Platona, tak Żulczyk uczynił dilera absolwentem Akademii Sztuk Pięknych, który słucha muzyki poważnej, specjalnie Bacha, i odziewa się w kaszmirowe swetry.
Pisząc „Ślepnąc od świateł”, Żulczyk miał świadomość, że tworzy książkę, którą w USA nazywa się breakthrough novel: taką, która średnio znanego autora wynosi kilka poziomów wyżej. W karierze Szczepana Twardocha taką powieścią była „Morfina”, Olgi Tokarczuk – „Prawiek i inne czasy”.
To, o czym pisał i jak pisał, nie było wszakże jedynym powodem tego przekonania. – Miałem poczucie synchronizacji planet – mówi. – Po miesiącu odwyku wróciłem do komputera i do końca czerwca książka była gotowa. Ale w kwietniu stało się coś jeszcze: sprzedałem prawa do ekranizacji. Było tak: rano poszedłem na pokaz filmu Krzysztofa Skoniecznego „Hardkor Disko”. Skoniecznego znałem już wcześniej, miał grać główną rolę w niedoszłej ekranizacji „Zrób mi jakąś krzywdę”. Od razu, kiedy obejrzałem film, wiedziałem, że musimy zrobić coś razem, bo to, co ja intuicyjnie rozumiem, on także wie. Wieczorem spotkałem go na urodzinach Doroty Masłowskiej. Nagle zjawiły mi się przed oczami wszystkie składniki: moje trzeźwienie, moja książka, jego film… Wiedziałem, że mogę z nich ugotować zupę.
Jacek Nitecki wyznaczył erę nowych bohaterów w twórczości Żulczyka: także stojących na zewnątrz społeczeństwa, ale nieprzegranych. Był kimś innym: mężczyzną (nie chłopakiem), który potrafił wyjść na swoje, omijając system. Nie będąc w stanie grać według reguł, omijał je, omijając zaś – osiągał lepsze wyniki, niż ci, którzy stosowali się do instruktażu.
Jak przy lekturze „Łaskawych” pragnęło się być Maxem Aue, tak przy lekturze „Ślepnąc…” pragnęło się być Jackiem
Niteckim.
– Miałem pewność, że ta książka wreszcie zrobi to, co miała zrobić – powtarza Żulczyk. – Czasem, kiedy piszesz, po prostu to wiesz. Z początku jednak wydawało się, że nie zrobiła. To znaczy: przez pierwszych kilka tygodni sprzedano 15 tysięcy egzemplarzy w twardej oprawie. Żulczyk opowiedział publicznie o swoim uzależnieniu, zręcznie uwypuklając podobieństwa między Jackiem a sobą – w dobie identyfikacji bohatera z autorem rzecz nie do przecenienia. Wreszcie: został nominowany do Paszportów „Polityki”, więc nagrody, która prawie dekadę wcześniej, gdy debiutował, wyznaczała, kto z młodych zostawał pasowany na pisarza.
– Przed naszą rozmową – mówię – wróciłem nie tylko do twoich książek, ale też wpisów z mediów społecznościowych, gdy okazało się, że nie dostałeś tego wyróżnienia. Powiedzieć, że byłeś wściekły, to nic nie powiedzieć.
– Wygrał lepszy, tyle mogę teraz stwierdzić – mówi od razu. – Uważałem wtedy, że bardziej zasługuję na tę nagrodę, ale nie ma sensu do tego wracać. Paszporty nauczyły mnie, że nie ma nic fajnego w byciu nominowanym. Mnóstwo stresu: dajesz się wkręcić w historię, która budzi w tobie emocje, a stajesz w tym wyścigu właściwie tylko dlatego, że cię do niego wepchnięto. Zrozumiałem wówczas, że lepiej być do tego zdystansowanym. I kiedy się taki stałem, nominacje zaczęły przychodzić.
Ale: nie od razu. Jesienią 2015 roku napisałem do Żulczyka z prośbą o rekomendację do pewnego stypendium. Odpisał zdaniem, które mnie uderzyło: „Nikt z ludzi, którzy to przyznają, nie traktuje mnie poważnie”.
– Co to znaczy: być traktowanym poważnie? – pytam dzisiaj. – A dostałeś to stypendium? – Nie. – No, widzisz. Przez ludzi, na których mi zależy, jestem traktowany bardzo poważnie: czytelników, wydawcę, producentów. Jest, oczywiście, pewna grupa, dosyć bezkształtna, o której nie mogę tego powiedzieć. To pewien establishment literacki, który decyduje, co w danym momencie jest godne uwagi. To ludzie, którzy kreują rozmaite niezbędniki inteligenta. Nie traktują mnie poważnie jako autora wysokooktanowej, intelektualnej literatury. I: okej. Może nim nie jestem.
Poważnie traktowany był we wczesnej młodości bohater pierwszej po sukcesie „Ślepnąc od świateł” powieści Żulczyka, „Wzgórza psów”. Pisarz Mikołaj Głowacki, jak Jacek Nitecki, przeskoczył kilka pięter, nie patrząc na schody: potem jednak bardzo długo turlał się z nich w dół, aż wrócił do rodzinnego miasteczka, Zyborka na Mazurach, z którego niegdyś uciekł. W tworzeniu obrazów niewielkich miasteczek Żulczyk miał wprawę: na rok przed premierą „Wzgórza…” Canal+ wyświetlił serial „Belfer”, nad którym wraz z grupą scenarzystów pracował od 2012 roku. Mimo że zagrali w nim znani aktorzy – między innymi Maciej Stuhr i Piotr Głowacki – twarzą projektu został Żulczyk, jak niedługo wcześniej twarzą „True Detective” w USA był Nic Pizzolatto. Kiedy więc powieść o Zyborku się ukazywała, miał już dwa zawody, pisarza książek i pisarza dla ekranu – jednak dopiero „Wzgórze…” sprawiło, że poczuł się pełnoprawnym wykonawcą tego pierwszego.
– Miałem 33 lata. Chrystusowy wiek, więc niezły moment. Po premierze „Wzgórza…” zacząłem dostawać wiadomości od ludzi z małych miast. Pisali: ta książka jest o mnie, też mieszkam w Zyborku. Po pierwszej wiadomości pomyślałem: okej. Po drugiej: też. Po pięćdziesiątej: chyba jestem pisarzem.
Cały tekst znajdziecie w czerwcowym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i online.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.