– Nie widać w tych obrazach agresji, bo od lat uczę się ją rozładowywać, ale to nie znaczy, że jej we mnie nie ma – mówi Jan Możdżyński, jeden z ważniejszych artystów młodego pokolenia. Sięga po takie tematy, jak po queer, BDSM, tarot czy prawa kobiet, ale przewrotnie, bo z kolorem i dystansem. Niektórzy zarzucają mu brak pokory, inni sięganie po modne i aktualne wątki, ale nikt nie może podważyć szczerości, z jaką eksploruje najskrytsze ludzkie zakamarki. Wystawę Możdżyńskiego „Idźmy więc, ty i ja” będzie można oglądać w ramach tegorocznej edycji Warsaw Gallery Weekend w przestrzeni Clay Warsaw od 30 września do 3 października.
Jego pracownia została zaaranżowana w starej suszarni na ostatnim piętrze bloku, w którym się wychowywał. Za oknem roztacza się pejzaż warszawskiej transformacji: dworzec Centralny, Złote Tarasy, Pałac Kultury i wieżowiec Libeskinda, czyli jeden z najdroższych apartamentowców w Polsce. Ten pełen skrajności widok, podobnie jak wspinanie się po klatce schodowej, którą oklejają tabliczki z zaleceniami wspólnoty mieszkaniowej: „Oszczędzaj energię”, „Domykaj drzwi”, okaże się za chwilę dobrym wstępem do odczytywania malarstwa, które za wszelką cenę ucieka z systemu nakazów, norm i opresji.
W pracowni jest ciasno. Prawie dwumetrowe płótna stoją uporządkowane w rzędach przy ścianie. Niektóre jeszcze schną, czekając na transport na wystawę. Puste przestrzenie wypełniają półeczki z figurkami z gier Warhammera i stara niewielka garderoba, na której – uporządkowane według rozmiaru i kolorów – leżą pędzle i farby w tubach. To trochę pokój nastolatka, trochę ring bokserski do walki z samym sobą. Z sufitu zwisa wielki worek, a obok leżą rękawice.
Jan Możdżyński: Boks to lekcja koncentracji
Jan Możdżyński ćwiczy boks od prawie 20 lat. Okazał się dla niego skuteczną metodą na rozładowanie złości, po tym jak został wyrzucony ze szkoły za bójkę. – Walka wręcz to dobra lekcja koncentracji – twierdzi. – Ale też narzędzie do budowania zdrowej pewności siebie. Dlatego prowadzi bezpłatne treningi, na które zaprasza wszystkich, których chce wspierać i z którymi sympatyzuje, np. aktywistów, artystów, osoby LGBTQ+.
– Dzień zaczynam od treningu, najczęściej w parku Krasińskich. Później coś jem i około 13 wchodzę do pracowni. Maluję do 20, ale tak naprawdę o pracy myślę cały czas. Zdarza mi się zerwać przed zaśnięciem, żeby zrobić jakiś rysunek – opowiada. Jego szkice to kolorowe komiksowe rysunki na białych kartkach A4. – Używam flamastrów, żeby niczego nie poprawiać. Albo rysunek jest dobry, albo nie – tłumaczy, choć dodaje, że to dopiero wstęp, bo kluczowe jest malowanie. Wielogodzinne, medytacyjne stanie z pędzlem przed płótnem. Wtedy wszystko rozgrywa się w niuansach – liczą się proporcje, odcień farby, grubość linii. A efekt też jest zero-jedynkowy. Obraz będzie działał i złapie widza albo nie.
Obrazy Jana Możdżyńskiego: O życiu i fascynacjach
„Pomnik Samozaspokajających się Cipek”, „What we do in the shadows”, „Skórzane zagrożenie” – to tylko niektóre tytuły prac, które mierzą w tabu. Z wdziękiem. Uderzają mocnym kolorem i elegancją idealnie gładkiej farby. Daleko im do krzyczącego protestu, ale też popowego żartu – „ładnego” obrazu nad kanapę.
To obrazy poza prostym schematem, osobiste przedstawienia rozpisane na symbole i narracje, w których Możdżyński zawiera elementy przeniesione z życia i swoich fascynacji – feminizmu, BDSM, queeru, tarota czy neopogańskiej religii wicca. – Myślę, że należę do bardzo wielu grup, które jakoś mnie określają, ale w żadnej nie odnajduję się w 100 procentach. Wciąż szukam, próbując zrozumieć, kim jestem – przyznaje.
Po dyplomie z prawa poszedł na malarstwo, a kiedy je skończył, studiował jeszcze na gender studies. Poza tym regularnie bierze udział w paradach równości, uczy wolontariacko boksu, czasem chodzi do wróżki, a od niedawna praktykuje religię wicca czczącą postać Potrójnej Bogini i Rogatego Boga. Te z pozoru przypadkowe kierunki wyznaczają jego obszary zainteresowania i wolności.
Jan Możdżyński: Porządkuję mętlik, który mam w głowie
– Wicca ma w sobie elementy, które są dla mnie szczególnie ważne, jak bliskość z przyrodą, harmonia z ciałem czy elastyczność reguł – mówi Jan Możdżyński, opisując religię zainicjowaną w latach 50. przez brytyjskiego urzędnika Geralda B. Gardnera, który spisał tradycyjne wierzenia przypisywane czarownicom. Postrzegał kosmos jako żywą istotę, czym zaskarbił sobie miłość hipisów. – Tańce w kręgu, medytację czy wiarę w czary traktuję poważnie, jako ćwiczenia duchowe – mówi, choć na razie zasady kultu poznaje głównie z tekstów i filmów na YouTubie, bo nie został jeszcze przyjęty przez społeczność.
Wątki tych doświadczeń zaznacza w ostatnich pracach. Maska Rogatego Boga pojawia się w autoportrecie „What we do in the shadows” – naga postać w skórzanej uprzęży ma pomalowane na czerwono paznokcie i gładką skórę z dyskretnym tatuażem z kotwiczką.
Wiele obrazów wyraźnie odnosi się do kart tarota. – Dwa razy skorzystałem z usług wróżek-tarocistek. Byłem ciekawy, chodziło o nowe doświadczenie. Jedna z tych przygód była intelektualna, dostałem ciekawą opowieść o sobie. Za drugim razem potwierdził się stereotyp i trafiłem na hochsztaplerkę – wspomina. Zdarza mu się samemu sięgać po karty. – Wiem, że interpretowanie ich nawet z podręcznikiem to samospełniająca się przepowiednia, ale lubię wczytywać się w symbole. W ten sposób chyba porządkuję mętlik, który mam w głowie.
Jan Możdżyński: To, czego nie widać
Obraz „Głupolka” przedstawia kobiece wcielenie Głupca, zerowej karty wielkich arkan w tarocie. To ona rozpoczyna podróż człowieka przez życie, w tej fazie jeszcze nieświadomego i niedoświadczonego wędrowca, który naiwnie patrzy w słońce, robiąc krok nad przepaścią.
„Żelazna papieżyca” to z kolei akt miłosny. Postać kobiety na tle księżyca daje rozkosz i krwawi z żelaznego biustu. Według tarota kapłanka jest uosobieniem życiowej mądrości. Jest silna i niezależna, bo umie sięgać do podświadomości, podróżować między równoległymi światami. Może dlatego przytłacza mężczyznę na pierwszym planie. Ten, ledwie zauważalny, oddaje się seksualnej przyjemności, a jednocześnie topnieje i znika.
– Nie widzisz w tych obrazach agresji, bo od lat uczę się ją rozładowywać, ale to nie znaczy, że jej we mnie nie ma – mówi Jan Możdżyński. – Tak samo jak ciało nie określa mojej tożsamości, a uśmiech nie mówi o wszystkich emocjach, które mam w sobie. Gdybym mógł, na przykład ubierałbym się inaczej. Myślę, że byłbym wtedy bardziej sobą i czułbym się szczęśliwszy. Skoro nie mogę, to przynajmniej maluję.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.