Mistrzami Melody Gardot są Janis Joplin, Miles Davis i George Gershwin, a ostatni słucha rapu Childish Gambino. Z tej mieszanki inspiracji powstaje autorski, kobiecy, mocny jazz. Amerykańska wokalistka o polskich korzeniach właśnie wydała koncertowy album „Live in Europe”.
Twoja ostatnia koncertowa płyta jest fantastyczna! Jak reagujesz na komplementy i krytykę? Jak się czujesz, czytając o sobie i swojej muzyce?
Dziękuję ci bardzo! Staram się nie czytać recenzji, chyba że natknę się na nie zupełnie przypadkowo. Uważam, że artysta musi tworzyć sztukę absolutnie bezkompromisowo. W pełnej zgodzie ze sobą nie oglądając się na zewnętrzne opinie, czy oczekiwania publiczności. Zawsze jestem mile zaskoczona komplementami, zwłaszcza jeśli ktoś interpretuje słowa moich piosenek w sposób diametralnie inny, niż ja to sobie wyobraziłam. To bardzo wzruszające. Poza tym, to zawsze miłe, gdy ktoś docenia to, co robisz.
Dlaczego po tylu latach kariery zdecydowałaś się wydać album koncertowy?
Gdy po koncertach spotykałam się z fanami, zawsze pytali, kiedy wreszcie wydam taką płytę. Początkowo myślałam, żeby po prostu nagrać jeden występ, ale okazało się to nie do końca możliwe z powodów technicznych. Potem przypomniałam sobie, że mam archiwum nagrań na multitracku (czyli na wielu ścieżkach umożliwiających miks materiału) z różnych koncertów stworzone do „prywatnego słuchania”. Wtedy rozpoczęłam żmudny proces przesłuchiwania starych koncertów. Perełki, które odkryłam, złożyły się na ten dwupłytowy album.
W jaki sposób wybrałaś piosenki na tę płytę?
Ostatecznie o wyborze zadecydowały po prostu emocje. Jeśli przeczytasz moje słowo wstępne do płyty, zrozumiesz frustrację, która towarzyszyła przesłuchiwaniu trzystu koncertów. Oceniałam, analizowałam, krytykowałam każde solo, każdą nutę, każdą zaśpiewaną frazę. Ale w końcu wszystko sprowadziło się do uczuć. Starałam się znaleźć piosenki, które sprawiały, że wracałam myślami do tamtej sali koncertowej. I czułam, jakbym słyszała je po raz pierwszy.
Mam nieodparte wrażenie, że uwielbiasz podróżować. Przebywanie z grupą muzyków w wielomiesięcznej trasie musi jednak być odrobinę męczące...
Chcesz usłyszeć prawdę, czy wersję oficjalną? (śmiech). Wyobraź sobie mnie i czternastu facetów jadących przez Europę w jednym busie. Na scenie jest przepięknie, ale rzeczywistość trasy daje w kość. Uczy cię pokory. W busie muszę lawirować między pustymi butelkami po piwie, porozrzucanymi butami i skarpetkami. Ale to też daje dużo radości i jest w sumie zabawne. Trasa to prawdziwy wysiłek fizyczny. Potrzeba naprawdę wielkiej energii, żeby wstać każdego dnia. I po raz kolejny być fantastyczną. Ale żarty na bok, takie doświadczenie jest zawsze pouczające. Na trasach wszyscy pracowaliśmy z ogromnym oddaniem, ale i z wielką dyscypliną. Prawdziwa przyjemność przychodzi pod koniec dnia, gdy widzimy uśmiechnięte twarze ludzi wychodzących z naszego koncertu. Potem po dwudziestu godzinach spędzonych w jednym kraju, znowu ruszamy w trasę.
Uważam cię za wokalistkę odpowiedzialną za swoistą rewolucję w showbiznesie. Twoja muzyka przesunęła znaczną część otwartej popowej publiczności w stronę jazzu i okolic. Zgadzasz się ze mną?
Podoba mi się, że mogę być postrzegana jako muzyczna rebeliantka! Nie wiem, czy to rewolucja, ale wiem, czym jest świetna piosenka. A jeśli mamy taką rewolucję zrobić, jestem absolutnie za. Uważam jazz za serce muzyki.
Zapytałem kiedyś pewnego uznanego krytyka o definicję tego gatunku. Odpowiedział, że jazz to wolność i czas. Jaka jest definicja Melody Gardot?
Zgadzam się, że jazz to wolność. Użyłabym porównania do gotowania. Gdy masz w lodówce cztery produkty i nie wiesz, co z nich przygotować, zaczynasz tańczyć. I wtedy podejmujesz decyzję. Potrzebujesz przypraw – trochę soli, trochę pieprzu i przede wszystkim serca. Bazą w jazzie są edukacja i warsztat, ale trzeba też ryzykować. I przyprawić tę muzykę na ostro (śmiech).
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że muzyka to najlepszy narkotyk na świecie.
Tak, jeżeli miałabym w życiu cokolwiek przedawkować, to na pewno muzykę.
Zawsze ciekawi mnie, czego słuchają muzycy. Melody, co cię ostatnio oczarowało?
Znów zakochałam się w Julie London. I nie mówię tu o jej wielkich przebojach w stylu „Spring will be a little late this year”, choć chyba nikt oprócz Elli Fitzgerald nie nagrał lepszej wersji tej piosenki. Słucham też dużo muzyki klasycznej, ale od jakiegoś czasu jestem pod wrażeniem projektu „Sleep” brytyjskiego kompozytora Maxa Richtera. Na jego performansie w Nowym Jorku publiczność spała przez osiem godzin, a on wykonywał muzykę skomponowaną specjalnie dla śpiących ludzi. To niezwykły, dadaistyczny wręcz koncept. Słucham też namiętnie pianistów. Uwielbiam Errolla Garnera.
Świat, który znamy, trzęsie w posadach. Artyści tacy jak ty żywo na to reagują. Twoja poprzednia płyta „Currency of Man” jest tego świetnym przykładem. Czy uważasz że sztuka, zwłaszcza muzyka, może zmienić rzeczywistość?
Ależ oczywiście, że tak. To jest przecież nasz obowiązek! Spójrz, co teraz robią Childish Gambino czy Kamasi Washington. Na mojej ostatniej płycie w piosence „It Gonna Come” staram się o tym mówić. Wzrastaliśmy w Ameryce, kraju, o którym mówiono nam, że to najlepsze miejsce na ziemi. Kraj wolności pełen nacjonalizmu. I jak się z niego nie ruszasz, to wierzysz temu w stu procentach. Zapominasz o swoich korzeniach, o swojej kulturze. Jak wiesz, moja babcia była Polką, ale z powodu swoistego wymazywania kultury, nie mówiliśmy w domu po polsku. Trzeba było posługiwać się angielskim, bo tak to się robi w Ameryce. Wyrastasz w tych wszystkich wyobrażeniach, więc teraz, gdy system kompletnie nie działa, musisz podnieść rękę i głośno zapytać: „Hej co się stało?!”. I myślę, że to się właśnie dzieje z nami, muzykami. Twórczość jest jednocześnie formą eskapizmu i opisem rzeczywistości. Artyści mają obowiązek wobec swoich odbiorców. Nie mogą wyłącznie karmić swojego ego. Muszą stawiać trudne pytania. Cieszę się, że muzycy mówią to, co naprawdę myślą.
Głos kobiet stał się ostatnimi czasy bardziej słyszalny. Co sądzisz o akcji #metoo?
Ofiarami dyskryminacji padają nie tylko kobiety. Ludzi traktuje się gorzej ze względu na ich rasę, płeć czy orientacją seksualną. Dobrze, że ludzie, którzy czuli, że coś już od dłuższego czasu jest nie w porządku, zaczęli wreszcie głośno o tym mówić. Jestem przekonana, że ta odwaga zmieni świat. A czy ja czułam się kiedykolwiek dyskryminowana? Jestem kobietą, komponuję muzykę, kocham to, co robię. Nie powiem, że nie spotkały mnie przykre sytuacje. Ale w pewnym momencie musisz zdecydować, czy to, co może być dobre dla twojej kariery, będzie dobre dla ciebie jako człowieka. Tak czy owak seksualność nie powinna i nie może mieć nic wspólnego z twoimi obowiązkami zawodowymi. To, co robisz w sypialni, nie ma nic wspólnego z twoją pracą. Jesteśmy świadkami przełomu. Kobiety nareszcie zyskują należny im szacunek. Nie musisz lubić wszystkich kobiet, ale pamiętaj, że to nasze matki, córki, siostry, ciotki i babki.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.